Świadectwa

Historia Agnieszki

Nasze pragnienia zawsze się modlą, choćby wargi milczały.
Łzy są kroplami krwi duszy.
Cierpliwość jest towarzyszem mądrości.
św. Augustyn

Pragnienie serca to uczucie, które nie daje żyć normalnie. To stan, który ciągle pcha do rzeczy niemożliwych. Stan, który sprawia, że pewne mury przestają istnieć… Ale niektórzy przy tym dążeniu mogą uznać cię za wariatkę, człowieka niespełna rozumu, a już na pewno musisz się liczyć z tym, że większość cię nie zrozumie.

Kiedy takie pragnienie znalazło się w moim sercu? Nie wiem, chyba było od zawsze. Pamiętam jak jeszcze przed ślubem z trudem znalazłam egzemplarz „Porodu w domu” Ireny Chołuj w Bibliotece Jagiellońskiej. Jedyny egzemplarz. Nieczytany. Pochłonęłam błyskawicznie i o zgrozo cały skopiowałam, wiedziałam, że muszę go mieć pod ręką, a nigdzie nie mogłam go dostać…

Początek drogi

I nadszedł wreszcie dzień, kiedy poczułam się inaczej… pod moim sercem biło drugie serce, pierwszy owoc naszej miłości. W zaistniałej sytuacji oczywistym było dla mnie, że witać się z tą kruszynką będziemy w domu… ale co było dla mnie oczywiste, dla reszty świata stało się zgorszeniem i dużym zaskoczeniem.

Zaczęłam poszukiwania położnej i niekończące się dyskusje z najbliższymi, rodziną i dalszymi znajomymi o zaletach porodu domowego. Miałam zaledwie 23 lata, trochę zbyt duży entuzjazm i chęć przekonania wszystkich do mojej wizji świata. Myślę, że straciłam zbyt dużo energii na niepotrzebne dyskusje, a powinnam była gromadzić ją na poród… Po długich poszukiwaniach znalazłam położną, która co prawda nie miała zbyt dużego doświadczenia w porodach domowych, ale dała się przekonać. Pozostało tylko czekać. Napięcie, które wzrastało wraz ze zbliżającym się „magicznym terminem” nie pomagało w wyczekiwaniu. W dzisiejszych czasach chyba trudno czekać, a to oczekiwanie jest takie ważne. To powinno być święte oczekiwanie, a jest tylko obsesyjne przyspieszanie… ale czekaliśmy. Codziennie telefony od rodziny „Czy już?”-„Jeszcze nie”. „Czy już?” – „Jeszcze nie”… Poród zaczął się 11 dni po terminie. Był ciepły, słoneczny wrześniowy dzień. Wszystko rozkręcało się bardzo powoli, położna przyjechała. Atmosfera domu, każdy mebel mój, każdy zapach mój, doskonale umiałam się odnaleźć w każdej chwili. Ale poród postępował powoli. Mało który lekarz i mało która położna mają cierpliwość, żeby czekać. Głowa nie wstawiała się dobrze. Wody czyste. Przyszła noc, zbliżał się ranek, akcja zaczęła się wyciszać. Decyzja położnej o tym, że jedziemy do szpitala. Posłusznie się zebrałam, ale idąc do samochodu miałam poczucie, że idę koło Jezusa na Golgotę…. i wiele się nie myliłam.

Szpital totalnie nie mój, każdy skurcz niesamowicie bolesny. Nie wiem co robić podczas skurczy, czuję się tak obco…. izba przyjęć, lekarze, badania i coraz mniej przyjemnie… brak szacunku, jestem jak przedmiot, nie trzeba ze mną rozmawiać, a można sobie mnie dotykać kiedy i gdzie się komu podoba, a ja w transie nawet zabronić nie umiem. Po kilku godzinach decyzja o cięciu. Już nie protestuję, mam dość wszystkiego. Powód: brak postępu porodu.

Rozalia została wyjęta. Zaczęła płakać, bardzo głośno płakać jak tylko poczuła, że nie jest otulona moim ciałem. Znalazła się w obcych, gumowych rękach. Leżałam na stole operacyjnym rozkrojona. Kiedy usłyszałam ten głos, wiedziałam doskonale, że to głos mojego dziecka! Identyczny jak wszystkie niemowlęce głosy, ale dla mnie inny, jedyny, wyjątkowy. Ten głos, ten płacz wyzwolił we mnie niekontrolowaną siłę i prawie usiadłam na stole wyciągając moje ręce w jej stronę. Chciałam, żeby znalazła się w moich objęciach, chciałam przytulić ją, poczuć jej ciepło, jej zapach, śliską skórę. Siła, która mnie do niej ciągnęła była zupełnie poza rozumem.

Nagle bach! Chwycona za ramiona i przyciągnięto mnie do stołe… Rozalkę zobaczyłam już ubraną, owiniętą w kocyk. Już nie płakała, spała. Nie zobaczyłam jej pierwszego spojrzenie, nie poczułam jej pierwszego ciepła i zapachu, coś zostało nam obu zabrane. Ale miłość jest największa, nadrabiałyśmy długim kangurowaniem w domu, noszeniem w chuście, karmieniem piersią. Radość w pierwszym roku mieszała się z poczuciem gwałtu jaki został mi zadany.

Droga męki

Niecałe dwa lata później okazuje się, że znów Bóg obdarzył nas zaufaniem. Ogromna radość i oczekiwanie. Kim będzie to dziecię i co przyniesie światu? Co da naszej rodzinie? Rozmowy, poszukiwania położnej. Zmagania z Bogiem „Skoro dajesz mi kolejne dziecko i wciąż te same pragnienia, gdzie jest rozwiązanie w tej sytuacji?” Okazuje się, że ta sama położna, z którą wcześniej rodziłam, przyjęła w międzyczasie jeden poród domowy po cc. Jest i dla mnie ogromna nadzieja. Dodatkowo przychodzi słowo od św. Augustyna: „Bóg każąc nam czekać zwiększa pragnienie, wywołując pragnienie – poszerza duszę, poszerzając ją – zwiększa zdolność przyjęcia.”

Czekamy. Jest mroźny niedzielny wieczór lutego, coś się zaczyna. Koło północy już całkiem konkretne skurcze. Przyjeżdża położna, ale jakaś podenerwowana. Dwie godziny stoi poród na 8 centymetrach, położna decyduje o transferze do szpitala. Znowu moja droga krzyżowa.

Dojeżdzamy do szpitala koło piątej nad ranem, pełne rozwarcie. Jestem na sali porodowej, wchodzi rozbudzona lekarka, bada bez słowa i mówi kategoryczne „To się dołem nie urodzi. Robimy cięcie”. Sprzeciw! Mówię, że chcemy czekać, że jeszcze jest czas, proszę, żeby dali nam jeszcze szansę… na co słyszymy: „Macie Państwo 15 minut na zmianę szpitala, albo podpisujecie zgodę na cięcie!”. Jest mroźny i ciemny ranek 23 lutego, wody spływają mi po nogach… Poddaję się. Tym razem wiedząc jak wszystko wygląda proszę, żeby mi położna dziecko dała przytulić zanim z nim wyjdzie. Bardzo miła młoda dziewczyna, stoi z Franiem koło mojej twarzy dość długo, mówię do niego, głaskam go. Franio urodził się tuż przed tym jak na niebie pojawiły się pierwsze promienie słońca.

A potem w domu znowu nadrabiamy. Kangurowanie, chusta, karmienie piersią, przytulanki. Oficjalny powód cięcia: brak postępu porodu, niewspółmierność porodowa (3800g), stan po cc.

Położna, która była przy obu porodach, na spotkaniu kilka miesięcy później tłumaczy mi, że najprawdopodobniej mam skrzywioną miednicę w środku i nigdy nie będę mogła rodzić naturalnie. Nawet pokazuje mi kilka stron podręcznika dla położnych z dokładnymi anatomicznymi ilustracjami.

Przychodzą zmagania z Bogiem. „Dałeś pragnienie, dałeś nadzieję. Dlaczego tak?” Jedyna odpowiedź: „Tak będzie lepiej, czekaj jeszcze!”. A pragnienie i niedosyt rosną i rosną…

Wreszcie słońce

Tym razem mijają ponad dwa lata i znów zostajemy obdarowani. Kolejna radość, kolejne nowe życie. I kolejne przygotowania do porodu. Tym razem wiem, że będzie ciężko znaleźć położną. Ale pewne granice przestają istnieć, i sięgam poza granice naszego kraju. Jest nadzieja, położna z zagranicy być może dotrze, ma doświadczenie w porodach po dwóch cięciach. Niestety dwa miesiące przed rozwiązaniem okazuje się, że ma problemy prawne i nie może opuszczać kraju. W Krakowie żaden ordynator nie daje nam wsparcia i zielonego światła. Widząc moje łzy mąż wkracza do akcji. Bierze odpowiedzialność i organizuje wyjazd z Krakowa do Warszawy. Jest nadzieja w szpitalu św. Zofii. Pierwsze spotkanie z doktorem Puzyną przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Umawiamy się z położną Magdą. Wszystko jest na dobrej drodze.

21 marca w pierwszy dzień wiosny wyjeżdżamy do Warszawy. Dzieci zostają z dziadkami w Krakowie. Mamy taki przyjemny czas oczekiwania we dwoje. Bardzo spokojne, pełne nadziei czekanie. W niedzielę wieczór 25 marca coś rusza. Całą noc mam skurcze, dość mocne, ale bardzo rzadko (co 20-40 minut). Rano wszystko się wycisza, ale zgodnie z zaleceniami położnej jedziemy do szpitala, żeby się pokazać. Jest ładny, słoneczny, wiosenny dzień. Skurcze przestały się pojawiać, ale badanie wykazuje 5cm rozwarcia. Zostajemy już w szpitalu, choć miałam ochotę jeszcze wyjść na spacer i zjeść dobre śniadanie, ale ulegam delikatnym namowom lekarzy. Podpisuję sterty papierów podkreślających moją odpowiedzialność za ów wyczyn. I czekamy. Jeszcze USG szacujące wagę… na szczęście głowa jest zbyt nisko i nie da się określić wagi dziecka. Wszyscy w szpitalu bardzo mili. Niesamowita różnica. Jestem traktowana z godnością i szacunkiem – przeżywam szok. Poród długo się nie rozkręca, ale spokojnie sobie czekamy. Dopiero koło godziny 15 skurcze zaczynają się nasilać. Przed 17 rodzi się Marysia. Tulę, głaskam, wącham, dotykam i napawam się tak ogromną radością. Nie mogę w to uwierzyć. Urodziłam!!! Mogę góry przenosić. Tulimy się bardzo długo, nikt nas nie rozdziela, nikt nawet nie próbuje tego robić, jest cudownie.

Siła wzrasta

Mijają niecałe dwa lata i kolejne błogosławieństwo. Oczekiwanie już spokojniejsze. Już wiem, że dam radę, że umiem rodzić, choć z tyłu głowy pojawia się czasem pytanie, czy na pewno? Decydujemy się na poród w Krakowskim szpitalu z położną Anią. Jak na mnie to poród ekspresowy. Późnym wieczorem odchodzą wody, a zanim wzejdzie słońce już tulimy się ze Stasiem. Otaczają mnie jednak zimne mury szpitalne i procedury… a gdyby tak zawalczyć, żeby kolejnym razem już tego nie było. O ciszę, o intymność, o świętość tego momentu narodzin.

Nastaje słoneczny wrześniowy dzień i zaraz wymykamy się ze szpitala, żebyśmy wszyscy z dziećmi mogli cieszyć się nowonarodzonym braciszkiem. Nie ma mnie w domu raptem kilkanaście godzin. W domu odpoczywamy w ciszy, spokoju i radości. Tuleniu, uściskom i radości nie ma końca.

Mój scenariusz

Trochę ponad dwa lata później, aż ciężko w to uwierzyć, ale zostajemy znów obdarowani. Tym razem oboje z mężem jesteśmy zgodni co do tego, żeby próbować rodzić w domu. Szukam położnej. Ku mojemu zaskoczeniu, aż dwie położne mogą przyjechać. Jestem w szoku, jak idzie wszystko łatwo. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Zbliża się lipiec, już niedługo ma się urodzić nasze piąte dziecko.

Przyjeżdża położna z zagranicy, ta która nie dotarła do porodu Marysi pięć lat wcześniej. Czeka z nami dwa tygodnie. Wszyscy czekamy spokojnie, a Ignacy siedzi w brzuchu i ani myśli wychodzić. Jedna położna już musi wracać, ale uspokaja, daje bardzo dużo pokoju i pewności siebie. Ma duże doświadczenie, spotkanie z nią wiele mnie uczy. Czuję się bardzo zaopiekowana i otoczona miłością. Jeszcze więcej uczy mnie to oczekiwanie. Mój piąty poród zaskoczył mnie pod każdym względem. Spodziewałam się go dwa tygodnie wcześniej. Ignacy rodzi się dwa tygodnie po terminie, najpóźniej ze wszystkich moich dzieci. Poród rozpoczyna się odejściem wód. Jest środek lata, noc z 2 na 3 sierpnia. Duże upały. Wody odeszły o 3 nad ranem, pamiętając poprzedni poród, szybko idę spać myśląc, że rano już będę się tulić z maleństwem, tymczasem rano budzi mnie delikatny skurcz, otwieram oczy zawiedziona. I tak cały dzień, w dużych odstępach czasu delikatne skurcze i sączące się wody. Wieczorem, po upalnym dniu jest burza, dzieci idą spać, a ja zaczynam się rozkręcać. Koło północy dzwonimy po położną. Czuję, że poród jest już zaawansowany. Jak miło jest rodzić we własnym domu, siedzieć w swojej wannie. Ten poród jest wyjątkowo przyjemny. Położna stwierdza 8cm, jestem przekonana, że przed wschodem słońca będę tulić Ignacego w swoich objęciach. Ale okazuje się, że to prawdziwa szkoła cierpliwości. Wstaje słońce, a skurcze słabną. Idę jeszcze na spacer do moich koni i na pobliskie łąki o wschodzie Słońca, ale skurcze ustają zupełnie. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko odespać zarwaną noc.

Skurcze nasilają się dopiero popołudniu, ale głowa jest wciąż wysoko i nie do końca dobrze wstawiona. Ma miejsce jakieś deja vu skompresowane z dwóch pierwszych porodów. Ale mam cudowną obstawę przy sobie i przy telefonie. I cierpliwą położną, więc czekamy. Wreszcie po dwóch godzinach skurczy partych mówię, że chcę zostać sama, wchodzę do wanny i proszę o kieliszek szampana. Mam trochę już dość tego jakże długiego porodu. W wannie wsłuchuję się w swoje ciało i próbuję się rozluźnić na skurczu i nagle czuję, jak Ignacy wychodzi. Wołam moją ekipę wparcia i rodzi się Ignacy. Ale radość. Cisza, spokój, bezpieczeństwo i ciepło. Udało się! Radość ogromna! Mam wrażenie, że ilość endorfin jest wprost proporcjonalna do długości trwania porodu. Tulę ciepłe, kochane 4kg szczęścia i miłości.

Ignacy rodził się długo, powoli moje ciało przygotowywało się, żeby móc go wydać na świat. Był bardzo duży, największy z moich dzieci. Zaczynam rozumieć, że to cierpliwe oczekiwanie było kluczowe do dobrego powodzenia porodu. Jestem świadoma, że w szpitalu nikt spokojnie by nie czekał. Zostałabym po raz kolejny cesarzową.

Oczekiwanie – to największy problem dzisiejszych czasów. Wszystko musi być już, natychmiast. Wszystko zaplanowane… a tymczasem to czekając poszerzamy duszę i zwiększamy zdolność przyjęcia nieopisanego dobra.

Niestety są problemy z odklejeniem łożyska i zaczyna się krwawienie. Musiałam kilkanaście godzin spędzić w szpitalu. Nigdy nie żałowałam, że rodziłam Ignacego w domu i nigdy bym tego nie zmieniła. Wielu znajomych przy spotkaniu mówi, że teraz to wreszcie dam sobie już spokój z tymi porodami w domu, ale oni nie rozumieją, że pragnień serca się nie wymyśla i nie wybiera… również się ich nie da zabić, można zagłuszyć, ale moje są już odkryte.

Myślę, że najlepsze jeszcze przede mną.

Historia Anny

Oczekiwanie na Łucję i jej przyjście na świat było wydarzeniem, którego nigdy nie zapomnę. Co więcej – wciąż do niego wracam i mam tę pewność, że byłam świadkiem cudu. Jeszcze długo będę zbierać niezwykłe owoce tego błogosławionego czasu.

Łucja jest naszym drugim dzieckiem. Pierwsze – Ignaś przyszedł na świat niecałe trzy lata przed siostrą. Jego narodziny pamiętam bardzo dobrze, ze szczegółami, które układając się we wrzodziejący wyrzut sumienia i poczucie porażki, że ja, jego mama, nie tylko zawiodłam jako kobieta, ale też, że nie dałam mu dobrego, spokojnego i pełnego miłości wejścia w życie. Bo Ignaś urodził się przez cesarskie cięcie.

Nauka miłości

Kilkanaście godzin po odejściu wód płodowych, po szaleńczym wlewaniu we mnie sztucznej oksytocyny, która rzekomo miała wzmocnić słabe i mało efektywne skurcze, po wielu paskudnych badaniach wewnętrznych i w stresującym rozgardiaszu szpitalnej codzienności, małemu Ignasiowi zaczęło spadać tętno. Na sali operacyjnej widziałam go tylko momencik, przyłożono mi go do policzka. To tata był tym, który pierwszy go przytulił, chociaż i tak późno, bo dopiero po zabiegach. Oczywiście, że się cieszyłam. Jaka matka nie cieszyłaby się z narodzin dziecka? Pierwszą noc spędziliśmy osobno. Niewiele pamiętam z pierwszej doby, kolejne też rozmazują mi się w pamięci. Ale mam kilka wspomnień, które wyryły głęboką ranę w sercu. Pierwsze dotyczy samotnej szpitalnej nocy, kiedy walcząc z sennością przyglądałam się mojemu małemu synkowi. Był taki delikatny i cichy, chudziutki jak mrówka. Leżał przede mną na białej pościeli i otwierał szeroko ogromne oczy. Na jego maleńkiej buźce te oczy wyglądały tak dorosło. „Dziecko, skąd ty się tutaj wziąłeś? Jak to się stało, że tu jesteś?” – pomyślałam. I wtedy właśnie dotarła do mnie przerażająca prawda – ja tego dzieciątka nie kocham tak, jak powinnam. To znaczy, jest dziecko, jestem ja, ale tej macierzyńskiej miłości, osławionej i tak naturalnej, nie ma. Ale to nic, nauczę się ciebie kochać!

Nie urodziłam cię, ale przynajmniej wykarmię. Walka o laktację zakończyła się sukcesem. Miłość też przyszła, i to całkiem szybko. Nauczyłam się być i czuć mamą.

Drugie wspomnienie uderzyło inną strunę mojej wrażliwości – marzenie o dużej rodzinie. Pierwszego dnia rano po urodzeniu Ignasia wraz z rutynowym obchodem lekarzy w końcu przyniesiono go do mnie i mogłam, na ile tylko pozwalał pooperacyjny brak pionizacji, pooglądać go i poprzytulać. Niestety, radość szybko uleciała, kiedy przyszła kolej na nasze badanie. Zdegustowana pani doktor, spojrzawszy na napisane na czerwono nazwisko nad moim łóżkiem, a następnie taksując wzrokiem Ignasia i mnie, powiedziała szorstko: „Cesarka? Dlaczego cesarka? Przecież takie małe to samo wylatuje!”. Tak, Ignaś był malutki, ważył nieco ponad dwa i pół kilo, ale co mogłam zrobić? Przegrałam z czasem, przegrałam ze szpitalnymi procedurami. Przecież ta cesarka to było ratowanie maluszka, czyż nie? Przecież tak powiedzieli… Stało się. I tym samym zburzył się mój spokój. Słowa pani doktor, które tak bardzo chciałam zapomnieć, odbijały się potem głośnym echem w mojej głowie jeszcze przez długie miesiące. Marzyłam o dużej rodzinie, pierwszy poród przez cesarskie cięcie to nie najlepszy początek. Poza tym, patrząc na maleńkiego Ignasia, rzeczywiście można było pomyśleć, że to idealne dziecko dla pierworódki, by urodzić naturalnie. Czyżbym właśnie zmarnowała taką szansę?

Zaproszenie dla Boga

Radości następnych miesięcy, obserwowanie jak maleńkie życie rośnie i staje się coraz mniej zależne i kruche, odsunęły wspomnienie tego niezbyt udanego początku. Mimo to, zwykle nocami, wracały do mnie obrazy ze szpitala. Analizowałam, gdzie był błąd, co można było zrobić inaczej. Czułam wielki zawód, złość i smutek podsycany nieukojoną goryczą poniesionej porażki. I lęk – przed szpitalem. Dziwny, paniczny strach i przekonanie, że to nie jest miejsce, gdzie powinny się rodzić dzieci. A przynajmniej nie tak, jak to się odbywa. Mój lęk był tym większy, że niedługo po przyjściu na świat Ignasia na naszą rodzinę spadła choroba i śmierć mojej babci i dziadka. Wszystkie te doświadczenia zlały się w jedno – rodzenie z umieraniem, radość z cierpieniem, rodzinna wspólnota z samotnością. Zaczęłam myśleć o pomocy psychologa. Ale to nie było to. Potrzebowałam głębszego uzdrowienia. Byłam przekonana, że uzdrowienia potrzebuje cała ta kobieca sfera w naszej rodzinie, która dotyczy porodów.

Po pewnym czasie odzyskałam więcej spokoju i radości. W mojej głowie zaczęła kiełkować myśl o porodzie domowym. Dodawało mi to otuchy, dużo rozmawiałam z mężem, który jednak początkowo nie podzielał mojego optymizmu. Z niecierpliwością i nadzieją czekałam na kolejne dzieciątko.

Niedługo po tym, jak dowiedzieliśmy się, że noszę pod sercem nowe życie, trafiłam na rekolekcje „Poród może być piękny”. Właściwie jechałam na nie po dwie rzeczy – pokój serca i by dowiedzieć się, czy przypadkiem nie oszalałam, chcąc urodzić kolejne dziecko w domu. Dostałam znacznie więcej! Te trzy dni okazały się czasem wielkich porządków w moim sercu. Po pierwsze, w głowę wbiły mi się słowa jednej z prowadzących: „Zaproś Boga do swojego porodu!”. Właśnie – czy ja zaprosiłam Go do mojego pierwszego porodu? Przecież się modliłam… Modlili się też za nas inni. Ale czy ja byłam wtedy na Boga otwarta? Gotowa przyjąć to, co mi w tej chwili dawał? Teraz sądzę, że nie byłam. Z wierzchu spokojna, w środku sparaliżowana przez strach. Nie zaufałam. Dlatego właśnie podczas przepięknej rekolekcyjnej adoracji Najświętszego Sakramentu prosiłam o totalne prowadzenie, o dar całkowitej ufności i o pokój serca. Ten pokój dostałam natychmiast.

Okazało się także, że nie tylko nie jestem szalona, pragnąc domowego porodu po cesarce, ale że to wręcz oczywiste, że dzieci rodzi się w domu. Jeszcze zanim stamtąd wyjechałam, wiedziałam, gdzie urodzi się nasze kolejne maleństwo.

Bóg jest taki hojny! Pamiętam, że babcia zawsze mi mówiła – „trzeba Pana Boga prosić o dużo! On chce nam dać tak dużo, tylko my Go nie prosimy…”. Owoców rekolekcji zebrałam wiele, że nie sposób o nich wszystkich teraz pisać. Jednak jest wśród nich jeden, bardzo ważny. Do tej pory uczyłam się, jak być mamą, wzrastałam w macierzyństwie wraz z wiekiem Ignasia. A teraz zaczęło się budzić moje, dotąd uśpione, w pełni kobiece serce.

Prowadź mnie

Płynął czas, dzieciątko rosło. Na początku października, w pełni jesieni, miała się nam urodzić córeczka. Starałam się nie przejmować wyliczonym „terminem porodu”. Początek października to tyle pięknych dat – wspomnienie św. Teresy, św. Franciszka, Aniołów Stróżów, potem Matki Bożej Różańcowej… Poza tym, dziewiątego października urodziny obchodzi Adam – mój mąż. Myślałam, że jak malutka nie wybierze sobie żadnej wcześniejszej daty, to zrobi tacie urodzinowy prezent. Jeszcze chyba nigdy tak szczęśliwie się nie pomyliłam.

W pewną deszczową niedzielę września pojechaliśmy z Adamem do Leśniowa – do Matki Bożej Patronki Rodzin po specjalne błogosławieństwo na te ostatnie tygodnie oczekiwania oraz by prosić o szczęśliwe rozwiązanie. Później czas mijał, a my czekaliśmy… Minął pierwszy tydzień października. Łucja nawet nie dawała żadnych znaków, że szykuje się do wyjścia. Mijały kolejne dni… Moja cierpliwość topniała, a wraz z nią sypała się misterna konstrukcja spokoju, którą budowałam przez ostatnie dziewięć miesięcy. Podnosiły mnie na duchu płynące zewsząd liczne zapewnienia o modlitwie. Naprawdę, mnóstwo ludzi o nas pamiętało, jestem im wszystkim niesamowicie wdzięczna! Dzięki nim nie traciłam pogody ducha. Z uporem codziennie prosiłam o wstawiennictwo świętych, odwiedziłam cmentarz, prosząc też o pomoc moją babcię i prababcię. Na modlitwie wieczornej wracałam do słów, które zapamiętałam z rekolekcji: „Czy Ja, otwierając łono, nie pozwolę urodzić? – mówi PAN” (Iz 66, 9a). Wiedziałam, że jak tylko się zacznie, to urodzę. Bóg to sprawi, że tak będzie! No właśnie – to „jak tylko się zacznie” nie dawało mi spokoju. Byłam przekonana, że jak tylko poczuję pierwszy skurcz, to usłyszę fanfary grające w mojej głowie.

W końcu, w środę 11 października, podczas wieczornego różańca zrobiłam to, co powinnam pewnie była zrobić na początku. Patrząc na wizerunek Matki Bożej Fatimskiej, w poczuciu całkowitej bezsilności prosiłam: „Maryjo, mam już dość tego czekania. Ty jesteś ekspertką od naturalnych porodów, proszę zajmij się moim. Oddaję Ci go. Prowadź mnie”. Nawet mały Ignaś, który wybrał się ze mną wtedy do kościoła, w swojej dziecięcej modlitwie prosił o to, by jego siostrzyczka w końcu się urodziła. Po powrocie poczułam pierwsze regularne napinanie brzucha… Nasza mała Łucja urodziła się w godzinie miłosierdzia, w piątek, 13 października, w setną rocznicę objawień w Fatimie.

Oczekiwanie

Narodziny Łucji były wielką lekcją cierpliwości i zaufania. Delikatne i regularne skurcze towarzyszyły mi przez cały kolejny dzień (czwartek, 12 października). Pogoda była piękna, w końcu złota polska jesień dała o sobie znać. Przed południem zabraliśmy naszego Ignasia na plac zabaw. Szybki marsz, rundki dookoła parku – skurcze wciąż słabiutkie, nawet jakby się delikatnie wyciszały. Ale to nic, coś już się zaczęło i trwa.

W domu spokojnie – czułam, że coś pięknego nadchodzi. Czułam to też fizycznie, w końcu cały czas miałam te dziwne skurcze. Położyłam się, stwierdziłam, że czas jeszcze na relaks. A skurcze nadal były, regularne, ale wciąż słabe. Zaczęłam je liczyć. Myślałam, że konkretna akcja rozpocznie się wieczorem, w końcu – w wielu historiach porodowych, które czytałam, właśnie tak było.

Ale wieczorem nic się nie wydarzyło. Miałam tylko krótkie, ale coraz częstsze skurcze. Zdałam relację położnej – żeby była przygotowana. Położyłam się spać, ale za jakiś czas nie byłam już w stanie leżeć. Mąż nieco się zestresował, bo skurcze były co dwie minuty, ale wciąż krótkie – co to znaczy? Czy to już? Położna miała być z nami, gdy skurcze będą regularnie co 10 minut. Ale nie takie krótkie… Zajrzeliśmy więc do niezastąpionego „podręcznika” Ireny Chołuj. Były tam wykresy, jak mniej więcej mogą wyglądać skurcze przepowiadające, a jak te już porodowe. No i stwierdziliśmy zgodnie, że te ewidentnie porodowe nie są. Postanowiliśmy, że zadzwonimy po panią Anię, jak już będą trwały półtorej minuty. Uprzedzając fakty – nie czekaliśmy ostatecznie, aż będą tak długie. Gdybyśmy czekali, położna w ogóle by do nas nie dojechała.

Spać się już nie dało, więc zarobiliśmy chleb na śniadanie, zapaliliśmy porodową świeczkę i czekaliśmy. W końcu przyjechała też pani Ania, by zobaczyć, co się u nas tak właściwie dzieje. Po badaniu okazało się, że „są dobre cztery centymetry”. Dla mnie była to cudowna wiadomość, na tylu właśnie zakończył się mój pierwszy poród. A teraz, myślałam – tyloma zaczynamy! Była czwarta nad ranem. W domu pięknie pachniało pieczonym chlebem, było cicho i spokojnie.

Udałam się na drzemkę. Czułam, że muszę odpoczywać, póki to możliwe, i w spokoju szykować się na to nieznane, które nadejdzie. Po przebudzeniu zapragnęłam się wykąpać, więc poranek spędziliśmy w łazience, rozmawiając, śmiejąc się i milknąc na skurczach. Potem śniadanie, piłka, rozmowa. W końcu wszyscy chcieliśmy wiedzieć, czy mamy jakiś postęp w tym całym rodzeniu. Nieco się jednak obawiałam, czy ta wiedza mnie nie przytłoczy. Minęło w końcu tyle czasu, a ja czułam się świetnie. Oddychałam i… naprawdę cieszyłam się tymi skurczami. Że są, że już niebawem zobaczę Łucję, no i że może jednak moje ciało naprawdę potrafi się otworzyć, i że ja już przecież rodzę.

Ale wiedza, o którą byliśmy bogatsi po badaniu, nikogo nie przytłoczyła, a już na pewno nie mnie – mnie raczej uskrzydliła. Było siedem centymetrów. Z takim spokojem, bez żadnych kryzysów, wszystko postępowało.

Wybraliśmy się na spacer. Poszliśmy spokojnym tempem na rynek. Wstąpiliśmy do kościoła, zbliżał się czas na Anioł Pański. Spokój i cisza, jaki panował w środku był też we mnie. Odwiedziliśmy też park. Pani Ania nazbierała kasztanów, a w międzyczasie coś się we mnie zmieniło. Równocześnie orzekłyśmy, że trzeba wracać. Nie wiem, co sobie myśleli mijający nas ludzie, widząc jak wieszam się na Adasiu i dziwnie oddycham, ale zupełnie mnie to nie peszyło. Byłam przeszczęśliwa.

Wielki finał

Po powrocie daliśmy radę jeszcze wszyscy się zdrzemnąć, to było ostatnie wytchnienie przed wielkim finałem. Zaraz potem wanna z ciepłą wodą Atmosfera spokoju zaczynała się ulatniać, chociaż pani Ania przysiadła sobie jeszcze na chwilę z boku i widać było, że się modli. Byłam jej bardzo wdzięczna, bo w tym momencie ja już nie umiałam. Zaraz później z jedną nogą wciśniętą w kran, a drugą w ręce pani Ani i Adama walczyłam z rozwierającą się szyjką, która zatrzymywała Łucję przed schodzeniem w dół. Udało się, zaczęła się druga faza.

Weszłam w nią z nadzieją na szybki koniec. Wbiłam sobie w głowę i jak mantrę powtarzałam zasłyszaną od jednej z prowadzących rekolekcje porodowe charakterystykę typowego porodu po cesarskim cięciu – najczęściej ekstremalnie długa pierwsza faza i króciutka, sprawna druga. Czy była króciutka i sprawna? Nie sądzę, dla mnie była na pewno trudna. Nie byłam przygotowana na to wszystko, co miało się wydarzyć. Upadło moje przekonanie, że przeżyję ten poród w ciszy i sąsiedzi nie będą wiedzieli, że za ścianą urodziło się właśnie dziecko. Cóż, jeśli jacyś nie słyszeli, że dziecko się rodzi, to tylko dlatego, że byli właśnie w pracy. Byłam pod wrażeniem siły swojego głosu. Albo siły głosu tej kobiety, która się we mnie przeponowo darła. Liczyłam na to, że pchana jakimś naturalnym instynktem znajdę sama najlepszą pozycję do rodzenia. I zdaje się, że jakiś instynkt się rzeczywiście we mnie obudził. Tylko nie do końca taki, jak się spodziewałam. Pierwotna dzikość miotała mną jak zwierzęciem, które gotowe jest właśnie zagryźć wszystko dookoła w obronie własnej. Nie umiałam się kompletnie rozluźnić, zdawało mi się, że nie tylko Łucja ze mnie wychodzi, ale ja sama wyciskam się ze swojego ciała. I to we wszystkie strony. Miałam wrażenie, że coś za długo to się przeciąga. W ułamku sekundy pomyślałam nawet „ta cesarka to pikuś”. Ale zaraz się skarciłam, przypomniałam sobie, jak bardzo jednak cesarka pikusiem nie jest. I zaparłam się w duchu, że jesteśmy już tak daleko, że teraz już muszę tę małą urodzić i urodzę. Ja. Nikt inny tego za mnie nie zrobi.

Ale Łucja wcale nie była taka mała. Pani Ania w końcu poleciła mi usiąść na skraju tapczanu, i tak, z poduchą za plecami i stopami wpychanymi w biodra pani Ani i Adama tworzyliśmy, jak podejrzewam, bardzo filmową grupę. No i gdzie ta spokojna druga faza? Gdzie parcie bez parcia? Ale w końcu to szaleństwo okazało się skuteczną metodą. Główka wychodziła. Patrzyłam na twarz Adasia – szukałam w niej raczej negatywnych wyrazów, ale nie znalazłam. Mój niezbyt emocjonalnie wylewny mąż patrzył na ten wyłaniający się ze mnie cud z zachwytem! Naprawdę. Jego oczy promieniały, powiedział coś nawet w stylu „ale czad”. Dodawało mi to siły i jeszcze mocniej starałam się pomóc tej małej-wielkiej istocie. Pojawił się jednak niepokój. Nie z mojej strony, nie, ja byłam pewna, że Łucja się urodzi. Na twarzy pani Ani pojawił się poważny, zdenerwowany wyraz. Co prawda krzyczała do mnie: „Już prawie! Już urodziłaś jedną trzecią główki!”, ale coś było nie tak. Łucja okazała się szersza w barkach i klinowała się. Ani w jedną, ani w drugą. Ale stres trwał krótko, pani Ania manewrowała, a ja wciąż szalenie parłam, czułam, jak ona przechodzi, jak mnie przy tym piekąco rozrywa i… jest! Łucja pojawiła się po naszej stronie. Była godzina 15.28. Godzina miłosierdzia.

Łucja – taka mała, taka niebieska wylądowała w moich rękach, a mnie zalała fala szczęścia. Z zachwytem patrzyłam, jak maleńkie ciałko robi się rumiane, słuchałam jej głośnego krzyku i podziwiałam, jak bardzo silny ma głos. W tej chwili liczyła się dla mnie ona i nic więcej. Pani Ania i Adaś uwijali się gdzieś tam na dole i wymieniali pokrwawione ręczniki, ale to do mnie nie docierało. Nie było ważne, że pani Ania szykuje się do szycia i z niecierpliwością wyczekuje łożyska. Byłyśmy tylko my – Łucja i ja. I to ja ją urodziłam! Sama i w pełni naturalnie. Potrzeba było tylko czasu, zaufania, że wszystko, czego potrzebuję, by urodzić, mam w sobie. Bóg stworzył nas idealnie!

Niemal równocześnie z urodzeniem łożyska zaskoczył nas dzwonek do drzwi. Gospodarz, który zaopatruje nas co piątek w świeże jaja, właśnie wykonywał swój cotygodniowy obchód po bloku. Zapomnieliśmy o tym zupełnie. W każdym razie, trudno o bardziej domowy akcent na zakończenie porodu.

Adaś odniósł stertę jajek do kuchni i wrócił czynić honory ojca rodziny – przeciąć pępowinę. A potem zabrał Łucję, bo to szycie okazało się szalenie nieprzyjemne. Kiedy tylko się skończyło, chciałam wstać i przejść do łóżka, okazało się jednak, że nie należę do grona tych kobiet, które po porodzie biegną same do łazienki albo wracają z porodówki na rowerze do domu.. Przed oczami całkowicie mi poczerniało. Czułam, jak robię się jedną wielką galaretą i myślałam, że już mdleję, ale Adam zdążył położyć mnie z powrotem na tapczanie, a zaraz potem podał mi wielką łyżkę miodu. Jak już byłam w stanie sama ją utrzymać rozejrzałam się po pokoju.

Adaś tulił małą Łucję, spacerując i śpiewając jej przy tym cichutko. Tyle łaski, tyle łaski… I wtedy, leżąc tak kompletnie wyczerpana na tapczanie w naszym salonie, z łyżką miodu w ręce zalałam się łzami. Z tej łaski. Ze szczęścia. Z miłości.

 

Historia Klary

Mam na imię Klara. Przeżyłam dwa cięcia cesarskie. Jedno z moim synem, drugie 27 lat temu i były to moje własne narodziny.

W mojej rodzinie krąży anegdota wywołująca niejednokrotnie sporo śmiechu, choć dla mnie wcale nie jest taka zabawna. Gdy ja i mój starszy brat byliśmy mali, moja mama przygotowywała się na wiele trudnych pytań z naszej strony, w tym na słynne „mamo, skąd się wziąłem?”. Jednak mój brat ją zaskoczył i pewnego dnia zapytał: „mamo, którędy wyszedłem?”. Moja mama, trochę zadziwiona, zaczęła tłumaczyć.
– Wiesz, synku, najczęściej dzieci rodzą się przez taką specjalną dziurkę, która w odpowiednim czasie się otwiera i dzidziuś wychodzi. Ale ty i twoja siostra urodziliście się tak, że pan doktor rozciął mamusi brzuszek.
Mój brat empatycznie się rozpłakał. Wypytywał mamę, czy ją bolało, czy ją jeszcze boli. Prosił, żeby pokazała, gdzie pan doktor rozciął jej brzuch.
Ja nie zareagowałam na wyjaśnienie mamy. W ciągu kilku kolejnych dni wymieniłam się wiedzą z koleżanką z przedszkola (której mama, tak jak moja, była położną), aż w końcu wypaliłam mamie:
– Okłamałaś mnie!
– Córciu, ale jak to, kiedy cię okłamałam? – rzekła zmartwiona mama.
– Powiedziałaś, że dzieci rodzą się przez brzuch, a koleżanka powiedziała, że przez dupę! (cytat)
– Córeczko, to nie tak. Generalnie dzieci rodzą się przez taką specjalną dziurkę, ale ty i twój brat urodziliście się przez brzuszek, bo mamusi się ta dziurka nie otworzyła.
Wtedy i ja się rozpłakałam.
– A co jeśli mi też się dziurka nie otworzy?
Ot, urocza anegdotka, o różnicach między dziećmi, empatycznym chłopcu i troszczącej się o siebie dziewczynce.
Dorastając, dowiedziałam się więcej o naszym przyjściu na świat, ale wciąż niewiele z tego rozumiałam. Podobno gdy mama była podłączona do jakiegoś komputera, tata zauważył, że coś jest nie tak. Szybko wtedy wzięli mamę na salę operacyjną, przeprowadzili cesarskie cięcie i urodził się mój brat. Ledwo to przeżył – dostał jeden punkt na dziesięć w skali Apgar. Ja urodziłam się gdzie indziej. Moja mama przez dwa tygodnie była w szpitalu, coś się w międzyczasie działo, coś nie wyszło i urodziłam się także przez cięcie. Więcej dzieci rodzice już nie mieli, bo było pewne, że kolejne też by się rodziły przez cięcie, a to niebezpieczne. Koniec.

Brakujący rozdział

Wstęp o moich narodzinach jest bardzo ważny, bo jak się potem okazało, ta historia miała ogromne znaczenie dla narodzin moich dzieci. Moja pierwsza ciąża była piękną przygodą. Czułam się świetnie i tak też wyglądałam. Prawdziwie błogosławiony, beztroski stan. W ramach przygotowań wybraliśmy się z mężem do fantastycznej szkoły rodzenia. Tam dowiadywaliśmy się o cudzie naturalnego porodu, jego pięknie i znaczeniu. Plan był prosty – tym razem urodzę w Domu Narodzin, a następne dzieci w naszym domu. Wyobrażałam sobie, że pewnej nocy obudzą mnie skurcze i wszystko dalej jakoś się potoczy. Rzeczywistość okazała się jednak inna.
Ze spokojem przywitaliśmy termin środkowy w okresie okołoporodowym, a brak jakichkolwiek oznak zbliżającego się porodu nie był zaskoczeniem, choć powoli zaczęłam się niecierpliwić. Na jednej z rutynowych wizyt kontrolnych na izbie przyjęć dowiedziałam się, że mam małowodzie. Byłam zszokowana – w kilka minut piękna bezproblemowa ciąża została zastąpiona słowami: małowodzie, patologia i brak miejsc. Nie mogłam uwierzyć, że z porodu w Domu Narodzin nici. Dwa dni unikałam hospitalizacji, jednak podczas kolejnego KTG spadło synkowi tętno i w końcu trafiłam na oddział patologii. Tam wydarzenia potyczyły się już bardzo szybko – podczas próby wywołania porodu oksytocyną synkowi od razu spadło tętno, najpierw jeden raz, potem drugi. Zwolnienia w akcji serca były na każdym, nawet najmniejszym skurczu, których i tak nie czułam. Zapadła decyzja o cięciu, a ja nawet się ucieszyłam, bo to oznaczało dla mnie koniec stresów i niewiadomych. Klamka zapadła.
Operacja była pilna, ale nie nagła. Miałam chwilę na to, żeby w sercu wyrazić na nią zgodę i znaleźć resztki pogody ducha. W końcu za chwilę miałam się spotkać z moim dzieckiem! W mojej głowie do dziś mam żywy obraz swojego odbicia w szybach korytarza prowadzącego na salę operacyjną. Szłam w jednorazowym fartuszku, a na głowie miałam czepek. A miała być przecież biała sukienka i kwiat we włosach…
Cesarka, z medycznego punktu widzenia, przebiegła bezproblemowo. Lekarze w trakcie zabiegu żartowali sobie, rozmawiając o buldożkach francuskich, co było dla mnie nieco irytujące Kiedy wyciągnęli ze mnie syna, usłyszałam go, ale nie chciałam oglądać. Tak bardzo nie miałam siły. Dostałam drgawek i bałam się, że nie będę mogła go objąć. Jednak nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy – nagle się popłakałam, za to on zupełnie przestał.
Rekonwalescencja ciała przebiegła szybko i sprawnie. Bóg zadbał o wszystko – miejsce na patologii, dobry zespół medyczny, wolny pojedynczy pokój, w którym mogłam być z mężem całą dobę po porodzie. Niczego mi nie brakło.
Jednak rekonwalescencja ducha trwała znacznie dłużej. Okazało się, że cesarka to dla mnie nie tylko blizna na macicy, ale przede wszystkim na sercu. Dopiero po powrocie do domu dotarło do mnie, że nie będę mogła już nigdy rodzić w Domu Narodzin, o czym tak marzyłam. Nie byłam w stanie w to uwierzyć, że został dla mnie już tylko szpital. Miałam być w elicie! Wszyscy dookoła rodzili, a ja miałam cesarkę. Czułam w sercu żal, smutek i gorycz, które wykrzykiwałam we łzach Bogu i Maryi. Miałam poczucie, że w mojej pięknej książce o ciąży zabrakło ostatniego rozdziału – o porodzie. Ktoś wyrwał kartki i od razu dał mi dziecko. Płakałam i nie mogłam się z tym pogodzić.

Żałoba i nadzieja

Kompulsywnie planowałam kolejną ciążę, jednak na szczęście szybko się zorientowałam, że pragnę jej dla porodu, a nie dla dziecka. Przez pierwsze miesiące życia mojego synka przeżywałam żałobę po straconych marzeniach i nie umiałam skupić się na dziecku. Straciłam mnóstwo czasu i wspólnych chwil. Czytałam o porodach, marzyłam o porodzie, płakałam za porodem. Budziłam się w nocy i wyobrażałam sobie, że obudziły mnie skurcze. Bałam się spotykać z koleżankami, które urodziły swoje dzieci. Według mnie to one były matkami naprawdę, ja byłam matką tak nie do końca, niekompletną. Na pytanie, co u mnie, chciałam wszystkim dookoła odpowiadać, że miałam cesarkę i szukałam w ludziach pocieszenia. Często spotykałam się z okrutnym niezrozumieniem i wyrzutem, że powinnam się cieszyć, że mam zdrowe dziecko. Okazało się jednak, że to, co było moją słabością, stało się później moją siłą, a Bóg wylał na mnie w tym doświadczeniu morze swoich niezliczonych łask.
Przeżywając tę moją osobistą żałobę, zaczęłam wzrastać. Trafiłam na grupę wsparcia na facebooku „Naturalnie po cesarce”. Tam zgłębiałam wiedzę. Dowiedziałam się o rehabilitacji blizny, poznawałam moje okaleczone ciało. Zapisywałam i notowałam w głowie wszystko, co uznawałam za ważne. A w moim sercu pojawiało się coś, czego wcześniej o takiej sile nie znałam – desperacja. Postanowiłam zrobić wszystko, co w mojej ludzkiej mocy, żeby urodzić siłami natury. Nigdy wcześniej nie pragnęłam niczego tak bardzo.
Na grupie trafiłam na wywiad z Anią Powideł, wtedy była mamą pięciorga dzieci. Słuchając jej, wracała we mnie nadzieja na to, że może jednak poród domowy jest jeszcze możliwy. Opowiadałam o tym mężowi, ale oboje myśleliśmy, że to marzenia podobne do marzeń o podróży kosmicznej. Postanowiłam, że jak tylko będę w ciąży, to odnajdę tę kobietę i poproszę ją o pomoc. Ale Pan Bóg zawsze wie więcej i działa szybciej.
Dowiedziałam się, że Ania organizuje pierwsze rekolekcje dla kobiet po cesarskim cięciu. Pojechałam na nie. Nieważne było dla mnie kiedy, gdzie i za ile. Po prostu pojechałam. Rekolekcje były dla mnie bardzo budującym czasem. Okazało się, że nie jestem sama, że kobiet tęskniących do pięknego porodu jest znacznie więcej. A przede wszystkim okazało się, że dla Boga mój poród jest ważny. Poczułam, że mogę prosić Go o uzdrowienie i przebaczenie i że sama mogę przebaczyć – sobie, lekarzom, dziecku. Mogę czuć żal i jednocześnie godzić się ze swoją historią i ją poznawać. Po jednym ze spotkań w gronie tych kobiet zawisła w mojej sypialni kartka z napisem: „Moje dzieci urodzę w domu”.

Ku wolności

Czas mijał, synek rósł i cudownie się rozwijał, a ja miałam wszystko zaplanowane. Nie chciałam rodzić latem, tak jak wcześniej. Wiedziałam, że latem rodzi się więcej dzieci, a ja chciałam sama sobie zabezpieczyć teren i zadbać o miejsce w szpitalu (w którym przecież nie zamierzałam wcale rodzić!), zapewnić położną, a przecież latem są urlopy. Paradoks, bo przecież wiedziałam, że nie mam nad tym żadnej kontroli, ale jednak czułam w sercu lęk. Tylko, że Boga nie ma w lękach, On jest Bogiem pokoju. Na szczęście mądra znajoma powiedziała mi: „nie masz w sobie wolności serca, módl się o wolność!”. Wiedziałam, że jak tylko zacznę się modlić o wolność, to ją dostanę i wtedy na pewno zaraz zajdę w ciążę i wyjdzie na to, że urodzę w czerwcu, czyli dokładnie wtedy kiedy po ludzku nie chcę! Ale jednak odważyłam się i zwróciłam się do Boga z prośbą o to, żeby zabrał moje lęki i dał mi wolność serca.
To niesamowite, że Bóg jest tak bardzo wierny i tak bardzo jasno prowadził mnie za rękę. On wie, że do mnie musi mówić drukowanymi literami. W dniu, w którym poczęła się moja córka, nie pozostawił mi żadnych wątpliwości. Czytałam podczas wieczornej modlitwy czytania z Liturgii Słowa z tego dnia, a z każdym wersetem moje oczy otwierały się coraz szerzej: „Przenikasz i znasz mnie, Panie, Ty wiesz kiedy siedzę i wstaję. Z daleka spostrzegasz moje myśli, przyglądasz się, jak spoczywam i chodzę, i znasz moje wszystkie drogi. Ty bowiem stworzyłeś moje wnętrze i utkałeś mnie w łonie mej matki. Sławię Cię, żeś mnie tak cudownie stworzył, godne podziwu są Twoje dzieła. I duszę moją znasz do głębi. Nie byłem dla Ciebie tajemnicą, kiedy w ukryciu nabierałem kształtów, utkany we wnętrzu ziemi”(Ps 139).
Byłam pewna, że to dziś zaczęłam nosić w sobie nowe życie. Spałam czujnie, czekając na poranek i pomiar temperatury. Rzeczywiście – skok temperatury jasno wskazywał na owulację. Byłam z moją córką od pierwszego dnia jej życia. Niesamowite. Dwa tygodnie później test ciążowy był jedynie formalnością. Wiedzieliśmy z mężem, że zobaczymy dwie kreski.
Jednak lęki w sercu zjadały mnie każdego dnia na nowo i cały czas prosiłam Boga o wolność. Wyrzucałam z serca wszystko, co miało swoje źródło w lęku, choć czasem trwało to długo i przebiegało opornie. Uświadamiałam sobie, że zamiast radować się obecnością dziecka w moim łonie, skupiam się na nieistniejących i wytworzonych w mojej głowie problemach. A Bóg znów okazywał swoją wierność i zaskakiwał mnie prorockim słowem: „Śpiewaj z radości, niepłodna, któraś nie rodziła, wybuchnij weselem i wykrzykuj, któraś nie doznała bólów porodu!” (Iz 54, 1a).

Uzdrowienie serca

Przygotowania trwały. Nawiązałam kontakt z poleconą położną domową. Zechciała się ze mną spotkać, choć była zdystansowana. Poród domowy budzi kontrowersje, poród domowy po cięciu przez środowisko medyczne jest postrzegany jako nieodpowiedzialność. Jednak ja wiedziałam, że chcę rodzić właśnie w domu, bo właśnie tu będę najbezpieczniejsza. Wiedziałam, że największe szanse na powodzenie mam wtedy, kiedy dam sobie i córce czas oraz spokój, a tych dwóch rzeczy brakuje w nawet najlepszym szpitalu. Położna nie powiedziała „tak”, ale też nie odmówiła.
Po ludzku robiłam, co mogłam, pamiętając, że nie mogę nic, więc szturmowałam niebo, tak jak potrafiłam. W niedzielę wielkanocną rozpoczęliśmy nowennę pompejańską – ja, mój mąż i moi rodzice (teściowa zmówiła wcześniej). Okazało się, że część chwalebna nowenny rozpoczęła się w setną rocznicę objawień fatimskich – cicha obecność Maryi mnie ujęła. Prosiłam o pomoc też innych świętych – Józefa, Gerarda, Szarbela, Annę oraz czekającą na wyniesienie na ołtarze patronkę mojej córki.
W międzyczasie, chcąc przepracować swój pierwszy nieudany poród, próbowałam poznać przyczyny tego nieszczęsnego małowodzia i związanej z nim cesarki, ale informacje były sprzeczne. W szpitalu lekarze pytali, czy nic się nie sączy i czy piję dużo wody (były ogromne upały). Na moją przeczącą odpowiedź i zapewnienie, że będę dużo pić – mówili, że to nie ma związku. Mój ginekolog stwierdził na jednej z wizyt kilka miesięcy później, że z jakichś przyczyn poród się nie zaczął i dziecko „włączyło tryb oszczędny” i przestało siusiać. Tylko czemu ten poród się nie zaczął? Do dziś tego nie wiem.
Jednak największym odkryciem i zaskoczeniem było dla mnie to, co znalazłam na dnie mojego serca. W rozmowach porodowych z dwiema bliskimi mi kobietami przytoczyłam im anegdotkę z dzieciństwa dodając na koniec ze śmiechem, że może to tu zaczyna się moja historia porodowa. Spodziewałam się, że żartem odpowiedzą na żart. Ale jedna odpowiedziała poważnie: „To bardzo możliwe”. A druga otworzyła szeroko oczy i mówi: „Klara, to niesamowite!”.
Powoli docierało do mnie… To prawda! To właśnie tego boję się najbardziej! Czy to nie jest tak, że moja dziurka się nie otworzyła? Czy to nie dlatego właśnie mój syn się nie urodził? Że poród się nie zaczął, więc lekarz musiał rozciąć mi brzuch i wyjąć synka? Czyż moje dziecięce obawy nie były uzasadnione? Zaskakujące, ale właśnie tam, w wydawałoby się zabawnym dziewczęcym płaczu, odnalazłam mój największy lęk i jednocześnie największą motywację. Bardzo nie chciałam, żeby moja historia sprowadzała się do tego, że mam w przyszłości odważyć się na trzecie dziecko po dwóch cięciach – nie chciałam „kontynuować” historii mojej mamy, która ze strachu przed kolejnymi cesarkami zrezygnowała z dalszego macierzyństwa. Jednak osobą, dla której nie mogłam się poddać, była moja córka. Wiedziałam, że ja sobie poradzę z ewentualnym rozczarowaniem. Ale jak wytłumaczę mojej kilkuletniej córce, którędy wyszła? Co powiem jej jako dorosłej kobiecie, jeśli jej teraz nie urodzę? Jak ja jej spojrzę w oczy? Chcę jej powiedzieć, że jest w pełni sprawna i jest stworzona w Bożym zamyśle do rodzenia dzieci! Tak jak ja. I tak jak jej babcia, która po prostu nie otrzymała wystarczającego wsparcia. (W kolejnych rozmowach z mamą okazało się, że tak naprawdę „dziurka się otworzyła” – po odejściu wód kazano się mojej mamie położyć i tak czekano na rozkręcenie akcji porodowej. Stanęło na 4 cm.) Wiedziałam więc jedno: niech się tylko zacznie, błagam. Potem już pójdzie, byłam tego pewna. Tylko niech się zacznie…

Oczekiwanie

Czerwiec był ostatnim miesiącem mojego stanu błogosławionego. I był to bardzo długi miesiąc. Miesiąc oczekiwania, pełnych rozczarowań poranków, które nadchodziły po nocy bez ani jednego skurczu. Codzienne wycieczki po schodach, spacery, szorowanie od dawna niemytych fug. I codziennie błaganie Boga, że może jednak to dziś? A on wciąż prowadził swoim słowem. Kilka wieczorów przed narodzinami córki śledziłam w czytaniach z dnia historię Abrahama i Sary, którym Bóg obiecał syna i ćwiczył ich cierpliwość. Wiedziałam, że to moja historia.
Miałam ogromną nadzieję, że urodzę wcześniej. Chciałam uniknąć tego wszystkiego, przez co przechodziłam w pierwszej ciąży po nieszczęsnym „terminie”, który tym razem i tak sobie przesunęłam i wyliczyłam sama z moich obserwacji. Jednak termin minął, a Bóg postanowił mnie przeprowadzić przez wszystkie moje lęki, żeby pokazać, że są fałszywe, a On jest Bogiem wiernym. Musiałam jeszcze raz przejść przez te wydarzenia i miejsca, które jednoznacznie kojarzyły mi się z poprzednim porodem i końcówką pierwszej ciąży: KTG w domu i w szpitalu, izba przyjęć, ten sam gabinet USG, w którym potwierdziła się diagnoza małowodzia. Dopiero gdy przekonałam się, że to jest zupełnie nowa historia, a nie kontynuacja poprzedniej, zaczęłam rodzić.
Poród był długi. Zaczął się w niedzielę wieczorem, kiedy to podczas bardzo długiego spaceru zorientowałam się, że twardnienia brzucha, które obserwowałam przez całą ciążę, teraz zaczynają być ewidentnie odczuwalne i pojawiają się cykliczne. Miałam skurcze. Ja miałam prawdziwe skurcze! Czekałam na nie dwa lata! Nie mogłam w to uwierzyć… Mój poród się zaczął, sam, dokładnie tak jak tego pragnęłam.
Noc minęła na regularnych, męczących, ale krótkich skurczach. Mój organizm wiedział, co robi i oszczędzał zranioną macicę – przez cały poród skurcze były krótsze i rzadsze niż przewidziano to w podręcznikach. Szyjka rozwierała się powoli. Położna przyjechała do mnie rano. Po ponad dziesięciu godzinach skurczów rozwarcie wynosiło zaledwie 3,5 cm. Po kolejnych dwóch godzinach – 5 cm. Po kolejnych trzech – 8 cm. Rodziłam sama, w spokoju i we własnym tempie, nikt mnie nie poganiał. W szpitalu nigdy nie miałoby to miejsca.
Jednak nie dane było mi urodzić w domu, tym razem. Kiedy rozwarcie wyniosło 8 cm szacowaliśmy, że spotkamy się z córeczką za 2-3 godziny. Czas mijał, doszło do pełnego rozwarcia, ale skurcze były coraz dziwniejsze i faza parcia nie nadchodziła. Córka odbijała się nóżkami o dno macicy i wywoływała falę kolejnych skurczów, jakby nie mogła wyjść. Przy kolejnym badaniu okazało się, że położna nie może jej sięgnąć, Malutka się cofnęła. Aż się prosiło, żeby przebić zachowany wciąż pęcherz płodowy, ale w domu nie wolno tego zrobić. Nie było na co czekać, za długo to trwało. Pojechaliśmy więc do szpitala. Byłam niemal pewna, że jadę na cięcie.
W szpitalu okazało się, że rozwarcie się cofnęło do 8 cm (spodziewaliśmy się tego), więc miałam właściwie jeszcze jedno podejście. Zostałam przyjęta na salę porodową. Tam położna przebiła mi pęcherz. Pamiętam, jak stałam podpięta pod KTG, i nie wierzyłam, że wypchnę córkę z siebie. Byłam wyczerpana jak nigdy w życiu. Położna poleciła mi położyć się na boku na łóżku, spodziewając się, że wtedy córka szybciej się ustawi w kanale rodnym. I rzeczywiście, w końcu nadeszła tak długo wyczekiwana przeze mnie druga faza. Dookoła mnie zrobiło się gęsto – młody lekarz naciskał na mój brzuch podczas parcia. Położna odpowiadała na niezadane przeze mnie pytania i od razu wyjaśniła, że podejrzewają, że córka owinięta jest pępowiną i lekarz trzyma ją, żeby się nie cofnęła. Jednocześnie miałam wrażenie, że położna rozrywa mi krocze, ale dopiero później dowiedziałam się, że odwijała pępowinę. W rozmowie z położną lekarz wspomniał o oksytocynie, jeśli na kolejnym skurczu nie wyjdzie główka. O nie, proszę państwa, co to to nie. Na kolejnym skurczu, wydając z siebie dziki ryk urodziłam główkę córki, a potem ją całą. Zrobiłam to! Ja naprawdę urodziłam moją córkę. Do dziś nie do końca mogę w to uwierzyć. Trzymałam ją ciepłą, mokrą i tak ślicznie pachnącą. Dotarłam w końcu do mety tego duchowego maratonu.
Wyobrażałam sobie poród setki razy. Chciałam zaplanować każdy szczegół, czas, miejsce. Po ludzku zrobiłam, co mogłam, ale dopiero, oddając Bogu kontrolę, dostałam spokój, wolność serca i wszystko co było mi potrzebne. Urodziłam w obleganym szpitalu, który w miesiącu narodzin mojej córki miał rekordową liczbę porodów. Poród domowy dał mi to, czego szpital nie był w stanie mi zapewnić – czas i cierpliwość. Gdy okazało się, że w domu rodzić już nie powinnam, to w szpitalu czekało na mnie miejsce i wyśmienity, sprawny zespół medyczny. W życiu sama bym tego nie wymyśliła. Czyż Bóg nie jest wierny?
Dziękuję Ci, Boże, za cesarskie cięcie. Nie byłoby mnie tu, gdzie jestem, gdyby nie to doświadczenie. Dziękuję za syna, który dzięki tej operacji urodził się zdrowy. Dziękuję za ludzi, których poznałam w tej historii. Dziękuję za desperację i pragnienia, które pokazałeś w moim sercu, a których wcześniej nie znałam. Dziękuję Ci, Boże, za moją córkę i doświadczenie naturalnego porodu, za każdy skurcz, za zmęczenie i siłę, którą mi w tym czasie dałeś. I w końcu – dziękuję za wolność serca.
Tymczasem motywacyjna kartka z napisem „Moje dzieci urodzę w domu” została schowana i czeka na kolejne dzieci. Wierzę, że jeszcze nie raz zawiśnie. Bo tak właśnie będzie – moje dzieci urodzę w domu.

 

Historia Iwony

Moja historia macierzyństwa jest lekcją pokory i ciągłego zawierzenia Panu. Pół roku po ślubie rozpoczęliśmy starania o nasze pierwsze dziecko. Wydawało mi się, że pojawi się ono, jeśli tego chcemy i kiedy zechcemy. Na naszego pierwszego syna musieliśmy jednak chwilkę poczekać. To była moja pierwsza macierzyńska lekcja pokory. Nie miałam jej zbyt dużo i chyba dlatego Pan Bóg nie kazał nam długo czekać. I tak podczas spowiedzi wielkanocnej po raz pierwszy powiedziałam Bogu o moich pragnieniach, tęsknotach i pretensjach, jakie do Niego mam. Po tej spowiedzi Chrystus uzdolnił mnie do tego, bym powiedziała Mu „bądź wola Twoja”. W pierwszą rocznicę naszego ślubu, 3 maja, klęcząc przed Najświętszą Panienką, oddawałam jej tę sprawę, po cichu marząc, by za rok przynieść swoje dziecko do chrztu. Ona zaczęła realizować moje marzenie! Kilka dni później począł się nasz pierwszy syn.

Czas oczekiwania

Mój stan błogosławiony był czasem radosnego oczekiwania i modlitwy za nasze dziecko. Od samego początku oczywiste dla mnie było, że będę rodziła naturalnie. Nawet w pracy podczas dyskusji na temat cięć na życzenie twierdziłam, że nie dam się pokroić. Było we mnie dużo ufności i przekonania, że będzie dobrze. Minął termin porodu, syn nie spieszył się za bardzo, więc ja również. Chodziłam na kontrolne KTG do różnych szpitali, bo do końca nie byłam zdecydowana, gdzie rodzić – a do szpitala, w którym najbardziej chciałam rodzić, nie chciałam jechać z obawy, że nie zostanę przyjęta. Podczas jednego z KTG w szpitalu jeden z młodych lekarzy z izby przyjęć próbował mi wytłumaczyć, że powinnam urodzić już ponad miesiąc temu, bo tak mu wskazywało jego „magiczne” kółeczko .

Tydzień po terminie rano zaczęłam krwawić (potem okazało się, że bardzo krwiście odchodził czop śluzowy). Pojechałam do szpitala i zostałam przyjęta na oddział patologii ciąży, bo było już po terminie, a waga dziecka wynosiła ponad 4100 gramów. Zostałam tam. Nie miałam wiedzy i odwagi, by odmówić. Na oddziale byłam tą „do wywołania”. Założyli mi cewnik Foleya, potem poszła w ruch oksytocyna i ruszyła cała lawina interwencji medycznych. A ja ufałam, że tak ma być, że skoro jestem w szpitalu i opiekują się mną profesjonaliści, to wiedzą, co robią. Dostałam oksytocynę i kroplówkę… pojawiły się skurcze, ale tylko na oksytocynie, bez niej się wyciszały. I tak cały dzień. Po trzeciej dawce lekarz zdecydował, że będą dawali do skutku. Wieczorem odeszły wody… już wiedziałam, że niedługo spotkam mojego syna! Całą noc na oksytocynie przy coraz to większym jej przepływie, skurcze były bardzo silne. Chwila wytchnienia w wannie, gdzie przysypiałam na moment. Potem znieczulenie i więcej oksytocyny. Przyszła położna, z którą rozmawialiśmy, gdy chcieliśmy zobaczyć oddział i poznać szpital. Na szyi miała cudowny medalik. Poczułam się bezpieczniej. Pytała mnie o ostatnią kroplówkę, a ta była poprzedniego dnia rano. Znów dostałam kroplówkę – dwie glukozy. Skurcze przechodziły już jeden w drugi, nie miałam chwili wytchnienia. Położna zmierzyła temperaturę. Wysoka. Badanie krwi wskazało podwyższone CRP, gorączka wciąż rosła. Wezwano lekarza. Czekaliśmy na niego ponad pół godziny, gdy przyszedł zlecił antybiotyk i powiedział, żebym poskakała jeszcze trochę na piłce i on wróci za 45 minut. Ból był okropny, nie miałam siły, traciłam nadzieję. Mówiłam mężowi, że nie dam rady. On masował mi plecy i modliliśmy się do św. Judy Tadeusza. Minęła godzina, lekarz nie przyszedł. Położna zdecydowała sama o odłączeniu oksytocyny. Było o niebo lepiej! Odpoczywałam i czekałam. Po ponad półtorej godziny pojawił się lekarz, sprawdził wyniki badań i zdecydował o cesarskim cięciu. Miałam dość… Byłam wycieńczona. Podpisałam zgodę.

Trudne chwile

Z sali operacyjnej pamiętam tyle, że już nie bolało. Patrzyłam w okno. Była niedziela 1 lutego 2015 roku, świeciło słońce, skrzył się śnieg. Słyszałam komentarze, że śmierdzi mi z brzucha antybiotykiem i że dziwne, że po tylu godzinach dziecko takie żywotne… Jeden z lekarzy stwierdził, że on już zrobił swoje i w szycie nie będzie się bawił, i wyszedł. Za chwilę poznałam mojego syna. Położna położyła mi go na piersi. Miał szeroko otwarte oczy i uważnie mi się przyglądał. Potem pojechał na kangurowanie do taty, który czekał za drzwiami. Na sali pooperacyjnej wpuścili do mnie męża. Nadaliśmy synowi imiona – Tadeusz Piotr. Zabrano na neonatologię. Z powodu braku miejsc zostałam przewieziona na salę ogólną na dostawkę i zostawiona naga (tak jak wyjechałam z sali operacyjnej), przykryta prześcieradłem, bez dostępu do dzwonka do położnych. Gdy pojawiła się położna, poprosiłam o pomoc w założeniu koszuli. Usłyszałam, że ona nie jest od tego, że przyjdzie salowa, to mi pomoże. Przyszła dopiero rano. Całą noc nie mogłam spać. Rano, o godzinie szóstej przywieźli mi syna i zostawili koło łóżka. Syn obudził się i płakał, a ja nie mogłam wstać, bo ciągle byłam naga. Czułam się okropnie. Prosiłam o pomoc w przystawieniu małego do piersi i słyszałam, że jeśli nie chce jeść, to pewnie jest jeszcze najedzony wodami płodowymi i żeby go nie męczyć piersią. Potem zabierali syna na oddział, bo zaczął ulewać z krwią. Miał płukanie żołądka i zostawili go na oddziale na trzy dni pod kroplówką z antybiotykiem. Ja nie mogłam karmić. Mówili, żebym nie odciągała pokarmu, bo póki co nie ma potrzeby! A ja uwierzyłam im. Potem powiedziano, że za trzy godziny chcą mu podać pokarm i mam ściągać siarę. Próbowałam, ale nie było nic… Położne wzruszały ramionami i mówiły, że tak bywa. Przyszła położna – siostra zakonna i masowała moje piersi, z których nic nie leciało. Zapytała jak nazywa się dziecko, gdy powiedziałam, że Tadeusz, skapnęła pierwsza kropla. Siostra wyznała, że już zwątpiła, że coś poleci, ale jak usłyszała imię to wezwała św. Judę Tadeusza. Nakapałyśmy malutką strzykawkę.

W szpitalu spędziłam dwa najtrudniejsze dla mnie tygodnie. Gdy Tadzio po kuracji antybiotykowej dostał zielone światło na wyjście, okazało się, że moja rana zaropiała, a ja miałam temperaturę i jakąś bakterię. Było mi bardzo trudno. Nie spałam kolejną dobę. W trzyosobowej sali, gdzie leżałam, było nas cztery i pięcioro dzieci (bliźniaki). Ciągle tłum ludzi, w sali tak ciasno, że nie można się było ruszyć. Czułam się słaba i ciągle płakałam z bezsilności. Modliłam się, aby ta sytuacja i te przeżycia nie zabiły we mnie pragnienia kolejnych dzieci.

 

Powrót do domu

Z pierwszego tygodnia w domu niewiele pamiętam – praktycznie cały przespałam. Mój mąż był w domu i to on wszystkim się zajmował, podając mi tylko małego do karmienia. Potem mąż wrócił do pracy, a ja zostałam z synem sama. Jak ja się bałam! Trudne były nasze początki! Nie tak je sobie wyobrażałam. On płakał, a ja stałam nad nim i też płakałam, i przepraszałam, że nie potrafię być dla niego matką. Naszą relację uzdrowił Pan Jezus w mojej pierwszej spowiedzi po porodzie. Wtedy powiedziałam Mu, jak bardzo czuję się zawiedziona, oszukana, opuszczona. Jak bardzo rozczarował mnie ten poród i początek macierzyństwa, że nie na to liczyłam, nie o to się modliłam, nie to mi obiecywał!

Trzy miesiące po narodzinach syna spełniło się moje marzenie i 3 maja, w drugą rocznicę naszego ślubu, zanieśliśmy naszego pierworodnego syna do chrztu świętego!

Zaskoczenie

Półtora roku po narodzinach Tadzia zaczęliśmy prosić i starać się o kolejne dzieciątko. Po wcześniejszych doświadczeniach nie nastawiałam się na to, że pojawi się ono od razu. Tym bardziej, że nadal karmiłam piersią, a wykonane badania wskazywały niski poziom progesteronu. Drugie dziecko zaskakiwało nas od samego początku. Tydzień po tym, jak dowiedzieliśmy się, że jestem w stanie błogosławionym, pojechaliśmy na Jasną Górę. Było to dla mnie bardzo ważne. To właśnie tam mojej Matce zostawiałam mój lęk, to właśnie tam zawierzałam nasze dziecko. Wróciłam spokojniejsza, wiedząc, że Ona czuwa, ale gdzieś podświadomie bardzo bałam się o moje maleństwo. Miałam sen, że leżę na stole i rodzę, a moje dziecko odkładają daleko ode mnie. Jest nagie i marznie, a ja jakoś się podnoszę, biorąc je próbuję ze wszystkich sił ogrzać. W trzynastym tygodniu w niedzielę, gdy wróciłam z kościoła, zaczęłam obficie krwawić. Byłam w domu sama z niespełna dwuletnim synem. Spał, a ja krzyczałam, żeby Maryja ratowała moje dzieciątko. Chyba nigdy z taką ufnością nie modliłam się słowami „Pod Twoją obronę…”. Zadzwoniłam do męża, który wrócił z uczelni, i pojechaliśmy do szpitala. Tam spędziliśmy kilka bardzo trudnych godzin, po których usłyszeliśmy, że wygląda na to, że dziecko ma się dobrze…

Nadzieja i siła

Przez całą ciążę szukałam informacji o VBAC1. Postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby urodzić, a przynajmniej spróbować. Dowiedziałam się, że moja koleżanka urodziła po dwóch cięciach cesarskich. Zapytałam ją, co mogę zrobić, i oczekiwałam konkretnych praktycznych informacji: co? jak? gdzie? z jakim lekarzem? A ona mi powiedziała, żebym pojechała na rekolekcje. Na początku wydało mi się to szalone. Byłam w połowie ciąży. Czułam, że mam mało czasu, żeby wszystko sobie zorganizować, a ona wysyła mnie na rekolekcje za dwa miesiące, gdy będę pod koniec siódmego miesiąca ciąży. Wydawało mi się nierealne jechać sama pod Łódź, zostawić męża z dwuletnim dzieckiem itd. Im bliżej było do rekolekcji, tym częściej o tym myślałam. Mąż mówił „jedź”, a ja wynajdowałam problemy. Na rekolekcje trafiłam spóźniona i zdenerwowana. Płakałam całą mszę, wieczór i noc (błogosławionym dla mnie było to, że podczas pierwszej nocy spałam sama w pokoju). Musiałam wypłakać moje wspomnienia, lęki, obawy, to wszystko, co zagracało moje serce. Bałam się dziękować z obawy, że jeszcze mogę je stracić. Bałam się prosić, żeby się nie rozczarować, jak nie zostanę wysłuchana. Dopiero na rekolekcjach Pan zabrał ten lęk i otworzył moje serce. Uwielbiałam Go w moim dzieciątku pod sercem, uwielbiałam Go w moim mężu, w rodzinie, w rodzeniu, które było i które miało przyjść. Wróciłam silniejsza. Silniejsza Bogiem, mocą, którą mi dał, moją kobiecością, siłą kobiet, które tam spotkałam. Dostałam pokój serca, obietnicę… i wiarę! W okolicy terminu porodu czułam silną potrzebę proszenia o modlitwę za mój poród. Potrzebowałam mieć poczucie, że mam zaplecze modlitewne, które będzie mnie wspierało. Bardzo bałam się tego, że w trakcie porodu będę walczyła z przepisami, procedurami, personelem, zamiast skupić się na spotkaniu z moim dzieckiem. Prosząc o modlitwę, czułam, że czeka mnie walka – jeszcze nie wiedziałam, czego będzie dotyczyła. W dniu terminu porodu, wpisanym w karcie ciąży, stawiłam się w szpitalu, w którym chciałam rodzić, na kontrolnym KTG. Lekarz oznajmił, że zostaję na oddziale patologii. Jako powód wskazał, że stan po cięciu wymaga hospitalizacji od dnia wyznaczonego terminu porodu. Odmówiłam przyjęcia. Wyszłam ze szpitala pełna wątpliwości. Wysłałam kolejne prośby o modlitwę i z wielu stron usłyszałam: „słuchaj serca”.

Ranek następnego dnia spędziłam w swoim łóżku… Przyszły pierwsze skurcze. Nie chciałam wierzyć, że to one. Starałam się je bagatelizować i o nich nie myśleć… Nie wierzyłam w to, że rodzę! Nie wierzyłam, że to może być takie zwyczajne. Postanowiliśmy jechać do szpitala. Na izbie przyjęć zostałam szybko przyjęta. Lekarz stwierdził, że po cesarskim cięciu kwalifikuję się również na cięcie. Położne powiedziały, że chcę rodzić naturalnie, a on na to: „To niech rodzi. Czekajcie na miejsce na bloku”. Lekarz powiedział, że rodzimy, że będę miała podpięte KTG przez cały poród, żebym się nie bała, że jeśli coś by się działo z dzieciątkiem, to jest sala i są w gotowości na cięcie, ale jeśli wszystko będzie dobrze z dzieckiem, to nie widzi przeciwwskazań do próby porodu naturalnego. Byłam tym wszystkim bardzo zaskoczona. Przygotowywałam się na walkę, myślałam, że będę musiała wszystko sobie wywojować. Poczułam się bezpiecznie.

Cud narodzin

Rodziliśmy w ciszy nocy i w spokoju budzącego się dnia. Modliłam się do Matki Bożej Brzemiennej. Było pięknie. Czułam, że miałam wpływ na to, co się dzieje, byłam informowana o podejmowanych czynnościach. Przyszły skurcze parte. Okazało się, że dziecko źle ustawia się do kanału rodnego. Próbowałam zwisać przy drabinkach, na piłce, ale to nie pomagało. Musiałam położyć się na boku, by ułatwić małemu drogę. Było ciężko. Synek wstawił się w kanał rodny, ale rodził się z wysuniętą rączką. Nie wiem, ile razy powtórzyłam, że nie dam rady… Ale dałam! Z Bożą pomocą, z pomocą męża, położnych… urodziłam!

Adam Benedykt przyszedł na świat w Święto Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny. Tak jak Maryja poszła do św. Elżbiety, tak i przyszła do mnie. Przyszła, bo wiedziała, że potrzebuję jej pomocy, jej obecności, jej matczynego wsparcia. Syn wylądował na moim brzuchu. Marzyłam o tym momencie. Wiele razy myślałam o tym, jak to będzie… było krótko! Synek był siny, nie ruszał się. Mąż przeciął pępowinę i neonatolodzy go szybko zabrali. Przynieśli go na chwilkę, pozwolili pocałować i powiedzieli, że muszą go zabrać na oddział, że przyjdzie do nas lekarz i wyjaśni nam co i jak. Mnie szyli, a ja krzyczałam… wyłam z bólu… bardziej z bólu duszy!

Radość i lęk

Długo nikt do nas nie przychodził. Mówiono, że lekarz zajmuje się dzieckiem. Trwało to wieczność. W końcu przyszedł lekarz i powiedział, że nie wie, co się stało, ale syn jest w ciężkim stanie. Dostał pięć punktów, jest niedotleniony i został zakwalifikowany do chłodzenia. Musi być uśpiony na 72 godziny, ma wysokie CRP wskazujące na stan zapalny. Miałam wrażenie, że dzieje się to poza mną. Mieszała się we mnie radość z jego narodzin, wielka wdzięczność za to, czego dane było mi chwilę wcześniej doświadczyć, z ogromnym lękiem o jego życie i zdrowie oraz z wielkim żalem i poczuciem niesprawiedliwości. Lekarze szukali przyczyny złego stanu zdrowia syna. KTG przez cały okres porodu było prawidłowe, nic nie wskazywało na jakieś problemy, wysłano łożysko do histopatologii…

Gdy zobaczyłam pierwszy raz syna, leżał w inkubatorze na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka, podłączony do wielu kabelków i przewodów. Wydawał mi się taki duży i… silny! Nie wierzyłam, że dałam radę urodzić tego wielkiego (4290g i 60cm) człowieka. Po raz kolejny błagałam o modlitwę. Mimo, że czułam, że Bóg czuwa nad moją rodziną, to było we mnie dużo bólu i buntu. Mąż miał w swoim sercu pokój i to mnie uspokajało. Jednak cierpiałam, że po raz kolejny jestem rozłączona z moim dzieckiem, że kolejne dziecko nie może tulić się w moich ramionach, tylko leży gdzieś daleko, samo… Wieczorem, patrząc na krzyż wiszący w mojej sali, nie mając już siły się modlić, prosiłam Jezusa, by zszedł z tego krzyża i mnie przytulił… I dokładnie w tym momencie usłyszałam pukanie do drzwi. To był ksiądz. Jezus przyszedł. Z przewijaka uczynił swój ołtarz. Nakarmił sobą moje ciało i duszę. Później dowiedziałam się, że w tym szpitalu ksiądz jest dostępny tylko w kaplicy i nie praktykuje się, by chodził po salach – szczególnie po dwudziestej.

W Nim moja nadzieja

W wigilię Zesłania Ducha Świętego syna zaczęto wybudzać ze śpiączki. A ja prosiłam o cud, by Duch Święty okazał swą moc i by uzdrowił go. Wiedziałam, że „nie siłą, nie mocą naszą, lecz mocą Ducha Świętego!”. Wiedziałam, że tylko w Nim jest nadzieja. Syna wybudzono. Wszystkie parametry poprawiały się, ale ciągle był stan zapalny. Lekarze nie wiedzieli, co mu jest. Postanowili przewieźć go do innego szpitala na chirurgię. Tam wykonano badania i nadal nie było diagnozy. Badania nic nie wykazywały, ale był objaw kliniczny niedrożności układu pokarmowego. W Święto Jezusa Chrystusa Najwyższego i Wiecznego Kapłana podjęto decyzję o konieczności operowania mojego syna. Pani doktor, która go operowała, zakładała, że będzie to prosty zabieg przestawienia jelit, które się źle ułożyły. Podczas operacji okazało się, że syn w trakcie życia płodowego przeszedł perforację jelita grubego. Miał bardzo duży stan zapalny w jamie brzusznej, konieczne było wykonanie przetoki i wyłonienie stomii. Syn trafił po raz kolejny na Oddział Intensywnej Terapii Noworodka. Tam lekarka, oceniając jego stan, powiedziała tylko, że w jego przypadku może pomóc tylko modlitwa do św. Judy Tadeusza i Świętego Krzyża. Po raz pierwszy ktoś wprost powiedział, jak bardzo jest źle, a ja poczułam się spokojniejsza, bo wiedziałam, że jest w dobrych rękach.

Dzień później Adam Benedykt został ochrzczony. Był silny, walczył, powoli dochodził do zdrowia, a Pan Bóg cały czas pokazywał mi, że jest z nami. W Boże Ciało, siedząc przy łóżeczku szpitalnym syna, myślałam, o tym, że nie mogę być na procesji, i było mi smutno. Ja nie mogłam pójść, więc Chrystus, który wychodzi na ulice, przychodzi do naszych domów, przyszedł do mnie, do szpitalnej smutnej sali. Usłyszałam dzwoneczki i za chwilę ujrzałam Chrystusa w Najświętszym Sakramencie, który błogosławił mi tam, gdzie wtedy byłam, takiej, jaka wtedy byłam…

W chorobie mojego dziecka Pan Bóg ciągle uczy mnie pokory. Pokazuje mi, że wszystko mogę w Nim, że to on mnie umacnia. Adaś przeszedł dwie operacje (pierwsza po urodzeniu, druga – usunięcie zrostów, które spowodowały wtórną niedrożność jelit), miał obniżone napięcie mięśniowe, podejrzenie mukowiscydozy, niepewne skutki niedotlenia. W tym wszystkim Pan się o nas troszczy i upomina.

W wyjątkowy sposób dopominał się uwagi też św. Charbel. Podczas pierwszego pobytu w szpitalu zostaliśmy zapytani, czy chcemy jego oleje do namaszczenia syna. Chcieliśmy, ale wtedy do nas nie dotarły, a my o nie nie zabiegaliśmy. Gdy drugi raz trafiliśmy do szpitala, odezwał się ktoś, kogo numer mam zapisany w telefonie, ale nie wiem kim jest i skąd go znam, i napisał, gdzie i do kogo mamy się udać po oleje! Namaściliśmy słabe ciałko naszego syna i prosiliśmy, by Bóg je uzdrawiał. Póki co badania wykluczają kolejne schorzenia i choroby. Oczekujemy na kolejną biopsję jelita i mamy nadzieję na operację zamknięcia stomii. Wierzę, że Pan Bóg uzdrawia mojego syna w najlepszy z możliwych sposobów. Pojawiają się zwątpienia i momenty, w których wyrzucam Bogu, że nie rozumie, co do niego mówię i o co proszę, w których zarzucam Matce Bożej, że mimo, że ja jestem, pamiętam i czuwam, to ona chyba o mnie zapomina. Mimo to głęboko wierzę, że trudne początki mojego macierzyństwa mają sens i doprowadzą do czegoś pięknego, dobrego, prawdziwego i… świętego!

Iwona Maria Pietrykowska,
żona Radosława Piotra,
mama Tadeusza Piotra i Adama Benedykta

 

1. Poród naturalny po cięciu cesarskim

Historia Voli

Pamiętam pierwsze spotkanie z moim przyszłym mężem.

– Co robisz w życiu? – zapytał.

– Studiuję położnictwo – odpowiedziałam.

– O! Czy wiesz o porodach domowych?

Do dziś łączy nas temat świadomych narodzin i odpowiedzialnego, pozytywnego rodzicielstwa. Lubimy o tym rozmawiać, odkrywać, poznawać, dzielić się ze znajomymi.

Mam na imię Vola (białoruskie imię Volha). Jestem radosną kobietą, szczęśliwą żoną i mamą. Zawodowo i z powołania wspieram kobiety na drodze macierzyństwa jako położna.

Chciałabym z całego serca podzielić się swoim doświadczeniem odkrywania prawdy, bycia wolną i świadomą narodzin mnie jako matki. Jest to ciekawa podróż, w której towarzyszy mi mąż i przede wszystkim Bóg, nasz dobry Ojciec.

Jeszcze na studiach położniczych usłyszałam o koncepcji świadomego podejścia do porodu stworzonej przez Michela Odent. Następnie Bóg postawił na mojej drodzę rodzinę Ekielskich i ich szkołę rodzenia, którą misyjnie organizowali na Białorusi. Trzy razy wzięłam udział w ich tygodniowym warsztacie dla rodziców i specjalistów o przygotowywaniu się do porodu. Już wtedy 2,5 roku przepracowałam na sali porodowej na Białorusi, jednocześnie miałam doświadczenie we wspieraniu moich koleżanek w porodach domowych.

 

Pierwszy poród. Rozczarowanie

 

Planowaliśmy poród w domu. Nie istniała dla mnie inna opcja. Byłam przygotowana, zdrowa, pewna siebie… Szukaliśmy też położnej, która mogłaby nas wesprzeć i być z nami przy naszym pierwszym porodzie. Wtedy tylko jedna położna pracowała w naszych okolicach, ale nie byliśmy przekonani do niej. Zdecydowaliśmy się na poród bez medycznej pomocy. Czuliśmy się tak bezpieczni i pewni naszej sytuacji.

Poród zaczął się od odejścia czystych wód płodowych w terminie. Obejrzeliśmy film „Pan od muzyki”, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać, czekając na skurcze. Po trzech godzinach zaczęła się akcja skurczowa. Wszystko szło pięknie i bardzo intymnie. Dużo było przytulania, całowania się i głaskania. Pamiętam jak oczekiwałam na każdy skurcz, razem z bólem przychodziły do mnie fale podobne do orgazmu i bardzo mi się to podobało. Czułam, że każdy skurcz przybliża nas do spotkania z naszym synkiem. Była noc, cisza, spokój, świece, muzyka z Taizé… piękne wspomnienie.

Już rankiem zauważyłam, że w odchodzących wodach są ciemnozielone cząsteczki kupki dziecka. Sprawdziłam rozwarcie. Po około dziesięciu godzinach regularnych skurczów, co 3-4 minuty, szyjka macicy jeszcze nie była zgładzona i przepuszczała ledwo jeden palec. Poczekałam trochę, słuchając serduszka dziecka i kontrolując jego stan. Ze względu na te zielone wody płodowe postanowiliśmy pojechać do szpitala, by monitorować stan dziecka i rodzić dalej.

Już na powitanie powiedziano nam, że proponują cięcie cesarskie. Podpisaliśmy odmowę i poprosiliśmy o osobną salę, ale takiej nie było. Wylądowaliśmy w sali porodowej z jeszcze jedną kobietą, która dość szybko urodziła, więc mogliśmy być sami.

Dalej miałam aktywne skurcze. Poruszałam się, rozluźniałam, kręciłam biodrami, chodziłam pod prysznic. Po około siedmiu godzinach badanie pokazało to same rozwarcie, co było na początku – jeden palec. Zupełnie nie wiedziałam, dlaczego tak jest. Czułam się załamana i zawiedziona. O co chodzi? Przecież tak pięknie rodzę!

Po dwudziestu sześciu godzinach od odejścia wód KTG synka było coraz gorsze. Widocznie był już zmęczony, a ja załamana sytuacją. Zgodziliśmy się na cięcie cesarskie.

Po operacji czułam się jednocześnie szczęśliwa i zagubiona. Byłam rozczarowana sobą i tematem porodu naturalnego. Przez pierwsze dni po porodzie nie miałam czasu, by się nad sobą użalać, zagłębiać w emocje i szukać na nie odpowiedzi. Dopiero po miesiącu przyszło głębokie uczucie żałoby po utracie swojego wymarzonego porodu i wiary w swoje ciało, które jest stworzone dla rodzenia. Spędzałam dużo czasu w łóżku z dzieckiem, karmiąc je, pielęgnując i odpoczywając. Dużo czytałam, oglądałam, słuchałam, pytałam, otwierałam dla siebie nowy świat – naturalny poród po cesarce.

Ukojenie znalazłam w swoich łzach, w rozmowach z kobietami, w odnalezieniu nowej misji zawodowej – wspieraniu matek, które chcą rodzić naturalnie po cesarce.

Już dzisiaj, po tym jak przeżyłam swoją żałobę, jestem wdzięczna za doświadczenie cesarki, za ten dar odczucia rozcięcia mojego łona, za dar bycia wolną od sposobu, w jaki rodzą się nasze dzieci. Myślę, że to jest istotne, jak rodzę, lecz nie najważniejsze. Nie blokuję siebie na możliwość następnych cesarek, jednocześnie skupiam się na ogólnym dobru i życiu w prawdzie przed sobą.

To doświadczenie cesarki wzięłam jako „talent”. Teraz tylko pytanie, co z tym zrobię: czy zainwestuję, pomnożę czy zakopię i schowam nawet przed sobą? Wiem, że kiedy chowam coś, wtedy tam wchodzi zły. Tego właśnie nie chcę.

Myślałam, że nawet jak nie uda się następnym razem urodzić naturalnie, będę dalej próbowała. Będę miała jeszcze większe wyzwanie przed sobą: poród naturalny po dwóch cesarkach. Jeszcze wtedy nie wiedziałam do końca, że z Panem Bogiem wszystko jest możliwe!!!

 

Drugi poród. Modlitwa i cud

 

Trzy lata później rodziłam swoje drugie dziecko już w Wielkiej Brytanii. Poród trwał bardzo długo. Po dwudziestu godzinach aktywnych skurczów miałam około dwa centymetry rozwarcia. Byłam w domu z mężem, synkiem i doulą, która czuła się załamana, że to tak powoli idzie. Nie wiedziałam, czy urodzę. Wtedy przypomniał mi się test z ciepłą wodą: kiedy nie wiadomo co z porodem, kiedy nie ma dynamiki i nie jesteś pewna, wejdź na dwie godziny do ciepłej wody.

Zorganizowaliśmy więc szybko duży basen. Po kilku godzinach spędzonych w wodzie miałam rozwarcie na cztery centymetry. Jednak znów się wszystko zatrzymało na kolejne dziesięć godzin. Skurcze były coraz słabsze, ja coraz bardziej zmęczona. Już dwie noce nie spałam. Mieliśmy zawołać położną na koniec porodu, którego jednak nie było widać. Chciałam jechać do szpitala na cesarkę. Czułam się załamana i zaniepokojona. Wyszłam z wody, doula poszła pod prysznic, by się przygotować do wyjazdu do szpitala na cięcie. Maryjo, czy jest jeszcze szansa, bym urodziła naturalnie? Całe Niebo, proszę o cud!!! – modliłam się w duchu, chyba najmocniej w swoim życiu! Czułam jakbym stała przed śmiercią. Wiem też, że bardzo dużo ludzi się modliło za nas właśnie w tamtym momencie.

Nagle poczułam kolejny mocny skurcz i kolejne już co pięć minut. Weszłam do basenu i poczułam skurcz party. Nigdzie nie jadę! Rodzę.

Już dzisiaj znam ten odmienny styl rodzenia mojego ciała: bardzo długo się otwieram do czterech centymetrów, a następnie od razu do pełnego rozwarcia. Widziałam to też u innych kobiet. Wystarczy tylko dać czas i zaufać.

Przez wycieńczenie fizyczne, skurcze parte miałam co dziesięć minut. Zajęło mi jeszcze tylko parę godzin, by urodzić. Przez niedogadanie, położne dojechały tuż po urodzeniu. Zdrową córeczkę urodziłam pięknie i spokojnie.

 

Otulić mamę

 

Po tym doświadczeniu zapragnęłam otulić każdą mamę troską i miłością, dać odpowiednie mądre wsparcie już po porodzie. Jeżeli wcześniej zawodowo skupiałam się na godnych porodach naturalnych to po swoim drugim porodzie odkryłam nową drogę – wspieranie kobiet w połogu i działalność edukacyjną na rzecz odrodzenia kultury poporodowej. Tak, połóg też może być piękny! Tak powstał projekt „Otulić Mamę”. Miałam zaszczyt być zaproszoną na drugą edycję rekolekcji „Poród może być piękny”, prowadzonych przez Anią Powideł. W tym momencie przeżywałam żałobę po poronieniu naszego trzeciego dzieciątka. Wypłakałam, co miałam jeszcze wypłakać, i z wdzięcznością przyjęłam stratę i nowe dary. Podczas głębokiej pracy uzdrowieniowej przyszła do mnie pewność, że jestem wolna w ramionach Najwyższego. Nie muszę się bać, bo On jest ze mną. Wtedy też bardzo klarownie zrodziła się myśl, by zaprosić Pana Boga do swojego porodu. Prowadzona Duchem Świętym zaczęłam tworzyć karty porodowe, które realizują tę myśl.

To nie jest koniec tej historii. W styczniu 2018 roku urodziła się nasza kolejna córeczka.

Byłam spokojna, wolna, pełna wdzięczności za wszystko, co nam przyniesie ten poród. Umówiliśmy dwie położne na poród w domu, plan zakładał trzy opcje: w domu, w szpitalu lub cesarka.

Po cudownym dniu spędzonym wśród wspaniałych kobiet, najpierw na grupie różańcowej, potem u sąsiadki, odczułam, że poród się zbliża. Kiedy wróciłam do domu, odszedł czop i już byłam pewna, że niedługo się zacznie.

Dostałam przypływu energii i w ciągu godziny ogarnęłam dom, dzieci, wstawiłam rosół dla siebie na połóg, zmieniłam pościel i umyłam podłogi. Wykąpałam się i miałam tylko jedno pragnienie – położyć się w tę świeżą pościel. Zadzwoniła Ania Powideł, bo wysłałam jej wiadomość z prośbą o modlitwę. Podczas rozmowy złapał mnie pierwszy mocny skurcz i odeszły wody płodowe. Od tego momentu już nie dałam rady leżeć. Skurcze były co dwie minuty. Pomagała mi koncentracja na świeczce i różaniec w przerwach. Wzięłam kąpiel. Po dwóch godzinach sprawdziłam rozwarcie. Było siedem centymetrów! Poprosiłam męża, by dzwonił po położne, bo czułam, że to już. Nie dowierzał mi, ale zadzwonił (położne mamy z NFZ w). Nie mogłam już mówić, chciałam przeć. Siedziałam w wannie, z każdym skurczem otwierałam się, ale nie czułam bólu. Był tylko jeden jedyny bolesny moment, kiedy główka weszła do pochwy i mocna ją rozciągnęła. Kiedy dziecko już ze mnie wychodziło, do domu weszły położne (przybycie zajęło im jedynie 16 minut). Następny skurcz – i cała Marysia była już z nami. Położne nawet nie weszły do łazienki, bo widziały, że wszystko idzie dobrze. To niesamowite uczucie: leżeć w łóżku po porodzie i popijać rosołek. To takie zwyczajne i proste – urodzić dziecko. Błogosławiony poród! A życie toczy się dalej…

Historia Natalii

Pamiętam chwile kiedy bawiłam się lalką wyciętą z papieru, byłam tak szczęśliwa rysując mebelki i ubranka. Wzbogacałam i udoskonalałam moje dzieło, kochając szczerze i całym sercem. Byłam matką – twórczynią. W rzeczywistości – odrzucona przez matkę. Rysowałam więc lalki, nosiłam małe kurczaczki, byłam przy porodach kotków kochałam stary orzech na podwórku. Pragnęłam miłości, miłości i ciepła matki.

Dzień kiedy trafiłam z zapalaniem płuc do szpitala, był dniem kiedy mówiło się
w tamtych czasach i w moim kraju, że się umiera
. Miałam umrzeć sama w szpitalu. Po kilku dniach odwiedziła mnie moja mama z siostrą. Były parę minut. A ja tak bardzo chciałam, aby zostały ze mną. Musiały wyjść, bo podłączano kolejne kroplówki, kładli kolejne bańki.
Kolejne dni i tygodnie tuliłam się do jej szczotki. To był dla mnie największy prezent, który wiele lat nosiłam ze sobą. Ta szczotka była dla mnie sercem matki. Z czasem rozumiejąc, że nigdy nie sprostam oczekiwaniom mamy, nigdy nie będę jej małą córeczką zawsze będę „taka jak ojciec”. Moja mama wyszła za mąż w wieku 16 lat
z powodu ciąży ze mną, nieakceptowaną przez rodzinę ojca, która dawała jej to do zrozumienia. A przez swoją rodzinę – napiętnowana, jako ktoś to przyniósł wstyd, zniszczył ład. Nadal ja kocham, ale nie potrzebuję już jej miłości, nie walczę
o nią, kocham jako osobę bliską mi i szanuję jako matkę, ale wciąż chodzi za mną jej cień, cień odrzucenia. Jednocześnie jestem wdzięczna za to co dostałam. Dorastałam z prababcią która nauczyła mnie czytać, gotować, dbać o dom, szacunku do drugiego człowieka. Moje dzieciństwo pozwoliło mi wierzyć, że świat się zmienia, że warto przebaczać, że dobro powraca. To dało mi prawo do bycia taka jaka jestem
.

Wiele lat później… w marcu 2007 roku trafiłam do szpitala z ostrym bólem podbrzusza. Nie wiedziałam co się dzieję. Nikt nic nie mówił, dopiero następnego dnia usłyszałam, że niestety ciąży nie udało się otrzymać, doszło do pęknięcia torbieli, co spowodowało usunięcie prawego jajnika. Pani doktor powiedziała, że jestem młoda, że będę mogła mieć jeszcze dzieci. Zostałam sama z matkami, które miały swoje dzieci przy sobie i czekały na godz 14, aby móc pokazać swoje dzieci rodzinie (tak to wygląda na Ukrainie, skąd pochodzę). Nie przyszedł do mnie żaden psycholog. To było dla wszystkich takie proste, bo przecież nikt nie umarł… Czułam pustkę, czułam się winna, że ta torbiel to moje dzieło które zabiło dziecko – moje życie, mój sens bycia kobietą.

Kolejny lekarz nie dawał szans na ciąże, zaczęła się walka, tak bardzo chciałam mieć dziecko, tak bardzo pragnęłam tulić w swoich ramionach mała istotę, czuć jego zapach, po prostu chciałam być matką, matką spełnioną.

W listopadzie 2009 roku zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, byłam szczęśliwa. Snuliśmy z mężem plany, jak to będzie, jak będziemy podziwiać naszego synka. Jan żartował skąd taka pewność że to synek, a ja po prostu byłam pewna. Zaczynałam 26 tydzień kiedy trafiłam do szpitala – od razu na salę porodową, cały czas tylko dopytywałam się czy ja rodzę, czy to możliwe, przecież dopiero co zaczyna widnieć mój brzuch… że jeszcze nie mogę. Byłam podłączona pod różne kroplówki, pompy, co kilka godzin pojawiały się tłumy w sali, aż o 22.03 wybiegli ze mną na wózku, przenieśli na stół, zapytali się jakie imię chce dać i czy położna ma ochrzcić dziecko. Na sali wybudzeń, poinformowano że mam synka, oddycha za pomocą respiratora, nic mi to nie mówiło, albo nie dopuszczałam do siebie wiadomości że mogę go stracić. Alexa zobaczyłam na następny dzień po 24 godzinach
od narodzin. Ważył 620g, był tak malutki, a jednocześnie silny. Spędził długich
5 miesięcy i 21 dni w szpitalu, spędził więcej czasu od planowanego terminu porodu,
w dniu wyjścia ze szpitala ważył 2320 g, byłam szczęśliwa że mogę go mieć przy sobie cały czas, że mogę go tulić nie pytając nikogo o zgodę, że jest moim spełnieniem. Byłam szczęśliwa widząc jego pierwsze kroki, razem z mężem na nowo cieszyliśmy się z dotyku kropli deszczu na policzku, z radości że Alex skacze w kałużach po deszczu, że uczy się budować z klocków, że razem tworzymy miasta i tworzymy bajki, opowiadając historie ze szczęśliwym zakończeniem. Dzisiaj Alex jest wzorowym trzecioklasistą, jest ministrantem, pięknie rysuje i marzy o dalekich podróżach, poznając kraje, przyrodę, ratując słabszych. Chce zostać weterynarzem. Mówi płynnie po angielsku, zna dobrze język hiszpański jest zaprzeczeniem wszelkich rokowań lekarzy, o byciu „nikim, nie wiadomą i zależnym od nas warzywem”.

W długi weekend majowy 2013 roku źle znosiłam podroż autem, okazało się że jestem w ciąży, ciąży z kolejną torbielą. W 23 tygodniu ciąży dostałam krwotoku, trafiłam do szpitala, bardzo źle znosiłam rozłąkę z Alexem. Wiedziałam że Jan da radę, że będzie dobrze, ale widziałam że mnie nie ma obok nich. Wytrzymałam 7 długich tygodni, tygodni walki
o każdy dzień by tylko nasz Antoś ważył więcej od 1 kg, wtedy wiedziałam że muszę przetrwać do magicznej granicy 30 tygodni. Szpital był czasem jedności, jedności nas jako rodziny, tak samo jak mojej jedności z Bogiem. Wykrzyczeniem wszystkich żali, złości, pogodzeniem się i dziękczynieniem za to co mam.

Była środa kiedy trafiłam na blok porodowy, tam spędziłam 2 doby poznając dziewczynę, która rodziła małego Jasia, bardzo chorego chłopczyka, który po kilkunastu godzinach zmarł. Podziwiałam jej siłę i walkę o swoje dziecko, o jego godność, jej miłość i przebaczenie.

Nasz Antoś urodził się o 17.25 od razu trafił na oddział intensywnej terapii, ważył
1505 g, a ja trafiłam na salę, po raz kolejny nie słysząc pierwszego krzyku dziecka, po raz kolejny nie mogąc go tulić. Nie miałam do kogo wstawać w nocy, wszystko co mogłam zrobić to odciągać pokarm spędzając minuty w towarzystwie laktatora, słysząc odgłos silniczka, a nie cichego oddechu mojego syna. Wiedziałam i wierzyłam, że wyjdzie z tego. Że damy rade, że za chwilę spędzimy razem pierwsze święta Bożego Narodzenia w naszym domku, że razem będziemy urządzać dom, a latem sadzić kwiaty. Wychodząc ze szpitala otrzymaliśmy listę poradni, które miała pozwolić wyrównać nasz zbyt wczesny start. Gdzieś w głębi serca czułam, że coś jest nie tak, że coś się dzieje z Antkiem, aż do ciepłego majowego dnia. Zapadł wyrok, „on ma porażenie mózgowe. Nie ma szans chodzić”. Diagnoza po około 2 latach została potwierdzona. Diagnoza, która nauczyła nas pokory, a Antek radości z każdego dnia. Dzięki niemu jestem mama, która całym sercem cieszy się z zabawy w piasku, a nie goni za kolejnym nowym trendem, aby dziecko w wieku 5 lat potrafiło płynnie czytać, pływać czy grać w tenisa. Kiedy zaczynałam walkę o sprawność Antka byłam już w ciąży z Jasiem. Był moim malutkim Jankiem
, któremu czytałam bajki, byłam dumna że miałam brzuch, który wreszcie było widać i każdy mógł go podziwiać. Nie wiedziałam jednak, że ten brzuch nie był spowodowany wielkością Jasia, lecz powstałym wielowodziem. W 27 tygodniu ciąży wiedziałam że każdy dzień może zakończyć mój stan a moje dziecko będzie musiało walczyć o życie. W 29 tygodniu zostałam skierowana do szpitala, w celu wykonania amnioredukcji. Nie mogłam wstawać z łóżka, zabroniono głaskać mojego małego Jasiulka, pozostała ze mną modlitwa, że teraz jestem w tak wysokiej cięży że uda się, i będę najszczęśliwszą mamą na ziemi. 22 sierpnia po kolejnej amnioredukcji źle się czułam, wszystko mnie bolało, wydawało się że za chwilę umrę z bólu. Nie umarłam, lecz zemdlałam, w ciągu kilku minut zostałam przewieziona na salę operacyjną, zostałam znowu poinformowana o zakończeniu ciąży, resztę dokumentów podpisywałam po cięciu na sali wybudzeń. Janek urodził się w 31 tygodniu ciąży z wagą 1850 g, z powodu rozejścia się blizny na macicy, doszło do zakażenia. Po raz kolejny odwiedzałam oddział intensywnej terapii, szłam tam na pamięć, nie pytałam już o procedury, poprosiłam tylko o wydrukowanie naklejek na buteleczki z moim pokarmem. Po dwóch miesiącach mój mały Janek wrócił do domu, pomimo kilku wizyt doradczyń laktacyjnych mój Janek nigdy nie pił z piersi, po 3 miesiącach okazało się że ma uczulenie na „mleko mamy” dostałam receptę na Bebilon, i po raz kolejny poczułam, że zawiodłam.

W maju 2015 r byłam w ciąży, wyjątkowej, ponieważ mówiłam, że pod sercem noszę małą dziewczynkę, 22 maja byliśmy na pięknej mszy za wstawiennictwem św. Rity. Czując spokój, byłam pewna że uda się tym razem, że będę mamą małej Rity Marii. Tak stało się, 9 września trafiłam do szpitala w celu kontroli, podania pierwszej dawki sterydów. Jak często zdarza się, że historia potrafi zakręcić koło, tak tym razem po ktg zostałam już na oddziale do samego porodu, codziennie czynność skurczowa dawała znać, że lada moment moja mała córeczka urodzi się. W trakcie pobytu nie raz słyszałam, że nie wiem na czym polega antykoncepcja i jak można być tak nieodpowiedzialnym. Kilka razy trafiałam na salę porodową, aby urodzić dopóki tak małe, i przeżyć, bo mam w domu już trójkę. Cały czas czułam obecność patronki naszego skarbu, wierząc, że to jeszcze nie czas. Wierzyłam, że dam radę, że wytrzymam i będę ją tulić. W 33 tygodniu i 2 dni o 23 w nocy nie udało się wyciszyć skurczy, zabrali mnie na salę porodową, z której lekarz dyżurujący zawrócił mnie na oddział, tłumacząc „że jak jest pacjentką profesora niech się nią zajmie”, położna która wbijała kolejny wenflon, stwierdziła że „na próżno męczyła się, bo tutaj mnie nikt nie chce” . Dostałam tylko relanium, o 4 w nocy skurczę były regularne, dostałam krwotoku, na łóżku przewieźli mnie na blok operacyjny, wysłałam tylko smsa do męża że za chwilę będzie przeprowadzone cięcie cesarskie, a gdyby ktoś się pytał to będzie to Rita Maria. Mąż dojechał kiedy przenosili mnie z sali operacyjnej na salę wybudzeń. Po kilku minutach był profesor i neonatolog, czekali na pierwsze krople siary, aby podać Ricie. .Trafiła tylko na obserwancję. Rita ważyła 2240. Niestety to była próba dla mnie, po paru godzinach została przeniesiona na oddział intensywnej terapii z powodu niewydolności oddechowej. Ja otrzymałam informację, że Rita urodziła się z powodu przebicia macicy rączką, że chwilę uratowały nas, iż nie doszło do powiększenia się dziury, nie doszło do wewnętrznego krwotoku, ale kolejna ciąża to minimalne szanse na moje przeżycie, mam pamiętać że mam za sobą 5 cieć cesarskich, że doszło do zapalenia żył głębokich i zakrzepicy, że przechodzi się ją tylko raz w życiu. Druga szansa nie będzie mi dana. Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy patrząc na naszą kruszynkę przez szyby inkubatora. Ale mogłam ja utulić, wierzyłam że św. Rita czuwa nad nią, ze wyszliśmy obronna ręką z tak ciężkiej ciąży i porodu i teraz damy radę.

W 8 tygodniu życia Rita trafiła po raz kolejny na oddział intensywnej terapii, oficjalnie doszło do zapalenia mięśnia sercowego po powikłaniu wirusa. Kilka godzin wcześniej Rita została zaszczepiona zgodnie z kalendarzem, nikt nie uwzględnił jednak wieku korygowanego, a była to tygodniowa kruszynka. Wieczorem jechaliśmy na oddział do szpitala, bez skierowania, na izbę przyjęć. Sprawę załatwili między sobą lekarze – nasza Pani pediatra pracowała na oddziale dzieci młodszych, jechaliśmy do jej koleżanki, która miała zobaczyć Rite, a skierowała nas na oddział. Początkowo Ritę podłączono pod tlen, a po około 2 godzinach została zaintubowana. Wróciłyśmy do domu po długich
5 tygodniach i 12 dniach. Byłam szczęśliwą matką, spełnioną żoną, miałam czas na modlitwę, na czytanie książek, a jednocześnie perfekcyjne prowadzenie domu, naukę dzieci i najważniejsze – rehabilitację Antka, która przynosiła efekty w wieku 3 lat 9 miesięcy i 11 dni zobaczyłam pierwsze kroki Antka, usłyszałam pierwsze mama z ust Rity i byłam po raz kolejny w ciąży. Nadal prowadził mnie lekarz – profesor z kliniki lecz już po zmianie rządów nie był ordynatem. Powtarzał na każdej wizycie „że będzie ciężko, że muszę się uodpornić na wszelkie uwagi, ale najważniejsze skoro pomimo jednego jajnika, pomimo tylu powikłań nadal jestem w ciąży to to jest cud, że on nie wie kto nade mną czuwa, ale mam powiedzieć im, że maja być przy mnie przez cały czas, w dzień porodu pukać do drzwi Boga prosząc, aby dał szanse patrzeć jak dorastają moje dzieci.”. Ciąża nauczyła mnie żyć pełnym sercem każdego dnia, biorąc z niego wszystko co najlepsze, dbając o rodzinę, dzieci, pielęgnując dobro a pomijając gorzkie przeżycia. W 25 tygodniu ciąży lekarz poinformował, że łożysko jest opuszczone i wszystko wskazuje, że będzie wrośnięte w pęcherz. Zaczynały się powikłania, ze względu na przebytą zakrzepicę całą ciąże przyjmowałam leki, a usg pokazywało zły przypływ w lewej tętnicy. Waga synka była wciąż za mała. W 28 tygodniu źle się czułam, doszły wymioty, biegunka i jak to mówią: „organizm przygotowywał się do porodu -oczyszczając” trafiłam do szpitala z wysokim CRP 104. W szpitalu na Polnej w Poznaniu nie było miejsc, przewieźli mnie do innego szpitala, a rano zapadła decyzja że wywiozą mnie o ponad 100 km dalej. Aż nagle stał się cud, znalazło się miejsce w szpitalu przy Polnej w Poznaniu. Zawieźli mnie do szpitala, gdzie na izbie przyjęć musiałam wysłuchać o swojej nieodpowiedzialności, o tym że nawet jak dziecko urodzi się to i tak wywiozą go ponieważ nie mają wolnych respiratorów. Rano podczas obchodu po raz kolejny usłyszałam ile to razy mam zamiar rodzić i co to ma być za patologia? Słowa raniły, ale
dodawali siły, aby walczyć o moje dziecko, o szczęście moich dzieci. Co wieczór pobierano mi krew na zabezpieczenie, pierwsze dwa tygodnie miałam podłączone 5 kroplówek do dwóch rąk. Mogłam wstawać dwa razy dziennie, miałam dzwonek, aby móc prosić o podsuwacz panie salowe. Pierwsze dni zadawałam pytanie podczas każdego obchodu, jakie są rokowania – jedna odpowiedź profesora, który słynął z opinii „starego marudnego dziada. Zrobimy wszystko, aby pani i dziecko przeżyli. W te dni otrzymałam książkę o.Dolindo „Jezu Ty się tym zajmij”, oddałam siebie i swojego synka Bogu, nie planowałam, nie miałam wybranego imienia, nie miałam nic, aby wyjść z moim synkiem ze szpitala razem. 30 października po badaniu stwierdzono że muszą wykonać cięcie cesarskie (czynności skurczowa była regularna, sączyły się wody płodowe, a główka dziecka była w kanale). Był 34 tydzień, ja wiedziałam że wytrzymam, że skurcze to tylko ból, a za tydzień będę mogła tulić syna. Lekarz poprosił o napisanie odmowy o przeprowadzeniu cięcia cesarskiego, i przekazał mnie na obserwację na salę porodową, przez kolejne 2 dni toczyłam walkę o każdy dzień, prosząc o szansę bo przecież dzieci
z 35 tygodnia mogą być z matką, tak o tym marzyłam, aby położono syna mi na moją pierś od razu po wydobyciu, aby na sali wybudzeń być z nim, aby wstawać do niego.
3 listopada podczas porannego obchodu zapadła decyzja, że nie wrócę już na oddział, Jeśli nie zgodzę się teraz na cięcie to wypiszą mnie, a z pękniętym pęcherzem nie dojdę do auta, że to przez moją chorą ambicję dziecko będzie niepełnosprawne. Wysłałam sms-a do Jana, że za 30 min będę mieć cięcie, czekają tylko na krew. Jan dojechał kiedy jechałam na salę operacyjną. O godz. 9 rozpoczęło się cięcie, o 10.30 urodził się Maksymilian z wagą 2420, około godziny 13 wywieźli mnie na salę wybudzeń. Mąż mówił, że chwile strachu i bezradności spowodowały że zgubił radość z narodzin naszego syna, przez te godziny dwa razy wwożono krew, dochodzili kolejni lekarze, i wszyscy jednogłośnie odpowiadali, że trwa operowanie żony. Kiedy wyjechałam byłam sama, nie podszedł żaden pediatra, nikt nie chciał ode mnie siary dla maluszka, nikt nic nie mówił.
Ja chciałam wstać, chciałam iść do niego, chciałam mieć go przy sobie. Po raz kolejny nie dano mi dziecka, które dla mnie wydawało się tak duże i silne, dlaczego musi być obserwowane. Po kilkunastu godzinach przewieźli mnie na salę, na salę z matkami i ich dziećmi. Byłam zła, że ich dzieci płaczą, zła z nieporadności niektórych matek. Chciałam uciekać, szłam do syna pieszo, nie chciałam żadnych leków, nie chciałam jeść, pić, nie odzywałam się przez kilka dni. Potrzebowałam czasu, aby pogodzić się i docenić, że mam go, że żyjemy. Po 3 tygodniach wyszłam z Maksymilianem do domu, nie otrzymałam go ani na chwilę na sale położniczą, wyszliśmy razem, a jednocześnie osobno, każdy ze swojego oddziału.

W domu nauczył się Maksymilian pić z piersi, mogłam czuć jego oddech, jego małe ręce na swojej szyi kiedy zasypiał. Teraz cieszę się, że tak dużo udało się nam osiągnąć, że jesteśmy wszyscy razem, że razem spędzamy każdą chwilę, myślę że mogę dziękować lekarzom którzy walczyli o mnie i Maksymiliana. Gdzieś w głębi serca kryje marzenie, które wiem, że nigdy nie spełni się, nie będę mogła usłyszeć krzyku dziecka, nie poczuje jego ciepła na swoich piersiach. Każda z moich ciąż była przepełniona obawą o utracie dziecka, utracie życia, była walką o bycie matką, kobietą, żoną, bo doświadczyłam wszelkich dowodów, że jestem córką Boga, że zawsze będzie walczyć o mnie, że dzięki Niemu mogę doświadczać miłości i radości z bycia tym kim jestem.

Historia Moniki

Moja historia porodowa rozpoczęła się trzynaście lat temu. Z ogromną radością przyjęłam wiadomość o stanie błogosławionym. Pochodzę z licznej rodziny i od dziecka miałam doświadczenie w opiece nad małymi dziećmi. Poza tym własne dzieci zawsze było moim marzeniem.

Ten dzień

Przez ponad pół roku przygotowywałam się do urodzenia mojej pierwszej córki. Ze względu na sporo wolnego czasu zaczytywałam się w komercyjnych książkach i kolorowych czasopismach dotyczących porodu. Sądziłam iż wiedza w ten sposób pozyskana jest wystarczająca do przejścia tego etapu. Dopytywałam również moją mamę i osoby, które poród już miały za sobą.

Dzień porodu zbliżał się wielki krokami. Postanowiliśmy z mężem wykupić położną na czas porodu w szpitalu. Baliśmy się jako młodzi rodzice (miałam wtedy zaledwie 22 lata) pozostawienia nas bez opieki.

Po spotkaniu z położną i umówieniu szczegółów mieliśmy się zgłosić po upływie terminu na codzienne kontrolne KTG. Przyjeżdżaliśmy przez kilka dni. Po kolejnym badaniu położna zaprowadziła mnie do innej sali i poinformowała mnie, iż chce mnie zbadać. Zgodziłam się. Niestety nie informując mnie przebiła pęcherz płodowy. Było to dla mnie bolesne, ale chyba jeszcze bardziej zaskakujące. Po dwóch godzinach „papierologii” i oczekiwania zostałam przyjęta do szpitala.

Po przyjściu na salę porodową została mi podłączona kroplówka z oksytocyną. Skurcze nasilały się z każdą godziną. Po jakimś czasie były tak bolesne, że nie dawałam sobie z nimi rady. Położna widząc jak się „męczę”, zaproponowała cesarskie cięcie, mówiąc „po co ma się pani męczyć”. Zgodziłam się ze względu na ogromny ból i dwunastogodzinne skurcze, które zdawały się nie mieć końca. Nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji mojej decyzji.

Po wykonaniu operacji nie pokazano mi córki. Myślałam że taka jest procedura przy tak poważnej ingerencji. Nie widział mojej córki do południa następnego dnia cierpiąc katusze z przywiązania do łóżka pooperacyjnego. Po tym zdarzeniu przez kolejne pół roku nie mogłam znieść jak ktokolwiek brał na ręce Alicję.

Przemiana

Po trzech latach poczęła się nasza druga córka.

Zaczęliśmy co prawda niesystematycznie, ale uczęszczać do Kościoła. Nasza wiara nie była jaszcze tą prawdziwą żywą wiarą, która zmienia całe życie.

Tym razem postanowiliśmy za wszelką cenę urodzić naturalnie. Chodziliśmy na indywidualną szkołę rodzenia, do położnej starannie wyszukanej. Ćwiczyliśmy codziennie. Nasza determinacja a w szczególności determinacja mojego męża była ogromna. Oczywiście zmieniliśmy szpital.

Dzień porodu był już tuż, tuż. Za namową położnej zgodziłam się na pobyt w szpitalu na oddziale patologii ciąży. Wszyscy lekarze namawiają mnie do skorzystania z możliwości urodzenia przez cesarskie cięcie. Badania wskazują na możliwość skorzystania z operacji za względu na cienką bliznę. Bardzo stanowczo broniłam się przed tym zabiegiem mówiąc, że chcę urodzić naturalnie i że bardzo długo przygotowywałam się do porodu.

Niestety po kilku dniach stęskniona za córką zostałam namówiona do indukcji porodu. Kolejny raz miałam podłączoną oksytocynę. Potworny ból nie do zniesienia dawał o sobie znać. Nie byłam w stanie wytrzymać i w końcu poprosiłam o znieczulenie. Po uzyskaniu znieczulenia położna wykonała ręczne rozwarcie szyjki. Strasznie szarpiąc, nie wiedziałam co się dzieje. Żadna z moich książek nie opisywała podobnej praktyki. Położna stwierdziła nagle, że zaraz urodzę i prosi o parcie na jej polecenie. Po chwili zjawił się lekarz i pomógł jej wydawać polecenia, które po pewnym czasie zamieniły się w krzyk. Nie jest to miłe doświadczenie zarówno dla mnie jak i dla mojego męża.

Dzięki Bogu urodziłam zdrową córeczkę. Beatka była duża. W ostatnich USG lekarze popełnili pomyłkę i określili jej wagę o kilogram mniejszą.

Pierwsze dni po porodzie nie są do końca takie jak sobie wyobrażałam. Bardzo cieszę się z córeczki, ale ból poporodowy jest bardzo duży. Podejrzewam, że to przez ingerencję położnej.

Przez kilka kolejnych lat nasze życie diametralnie się zmienia. Dosłownie rozkwita w nas Żywa Wiara. Modlitwa codzienna staje się regułą w naszym życiu. Różaniec i powierzanie się Najświętszej Matce Bożej Maryi daje nam bardzo dużo pokoju i radości. Mój mąż prowadzi cała rodzinę w coraz głębszą wiarę. Czyta dużo na temat Kościoła i zasad w nim panujących. Dowiaduje się o tym, że małżeństwo powinno być przede wszystkim otwarte na potomstwo, bo po to zostało zawarte. Wiedzeni nauką Kościoła Katolickiego i pragnieniem posiadania większej ilości dzieci po kilku latach otwieramy się na nowe życie.

W Bożych rękach

Poczyna się nasza trzecia córka Małgosia.

Jesteśmy przeszczęśliwi. Pierwszą myślą po dowiedzeniu się o moim stanie błogosławionym jest ogromna wdzięczność, za cudowny dar od Boga kolejnego dziecka, co jest wyrażone w gorącej modlitwie dziękczynnej. Mamy jednocześnie sprzeczne, pełne obaw myśli dotyczące porodu.

Nie zdawałam sobie sprawy jak Bóg chce odmienić moje życie, również w tej materii, kiedy zapisywałam się na Rekolekcje. Po raz pierwszy usłyszałam o innym rodzeniu, o godności kobiety, o tym, że „nowoczesne rodzenie” jest sprzeczne z fizjologią kobiety. Poznałam inny wymiar porodu i jak gdyby inny ukryty kobiecy świat. Boli mnie serce, że kobiety nie przekazują sobie tego wszystkiego z pokolenia na pokolenie i że pozwoliły „zmedykalizować” tak kruchy, delikatny i ważny aspekt swojego życia.

Silna w nowe, cenne informacje czekam spokojnie na dzień porodu.

Około północy czuję pierwsze skurcze. Biorę prysznic i relaksuję się przed wyjazdem do szpitala. Tym razem nie mamy umówionej położnej z obawy przed przyspieszaniem porodu. Skurcze są mało bolesne. Sądzę, że jeszcze dużo czasu zanim poród na dobre się rozkręci. Czuje się niesamowicie, bo po raz pierwszy odczuwam moje własne skurcze. Uczucie jest nieporównywalnie inne do tego sprzed kilku lat.

Skurcze nasilają się, ale nie są bardzo bolesne (tak jak to miało miejsce przy oksytocynie). Położna, która mnie bada mówi, że te skurcze tak bardzo bolą, bo są z krzyża. Bardzo mnie to dziwi, bo ledwie je czuję. Zdecydowanie oznajmiam, że nie zgadzam się na podanie dożylnej oksytocyny. Wywołuje to niemałe zdziwienie, ale ja zabezpieczam się na wszelki wypadek przed ingerencją. Po przyjściu na sale porodową dowiadujemy się, że położna, która ma akurat dyżur to jedna z najlepszych położnych w szpitalu. Ogrom modlitwy przed porodem i w trakcie daje o sobie znać. Pan Bóg opiekuje się nami czule. Mój mąż nie wypuszcza z ręki Różańca, a ja ofiarowuję każdy kolejny skurcz w innej intencji. Swobodnie poruszam się po całej sali, zmieniam pozycje, poruszam rytmicznie biodrami. Rozmawiam też z moim dzieciątkiem. Staram się, aby nie było to tylko moje doświadczenie, ale wspólne przeżycie i nasza wspólna praca. Sala jest bardzo kameralna, ale najbardziej uderza mnie półmrok panujący na sali. Poza małą lampką nocną nie pali się żadne światło. Atmosfera ciszy i przyciemnionego światła pozwala mi się otwierać na cud narodzin naszej Małgosi. Spokojnie wypowiadane wskazówki od położnej uspokajają najmniejszy nawet niepokój. Nikt nad nami nie stoi i nie mówi, jakie pozycje mam przyjmować. Bardzo spokojnie mijają kolejne chwile porodu. Jesteśmy przez większość czasu sami z mężem. Po dwóch godzinach rozpoczyna się kolejna faza porodu.

Niestety z uwagi na poród szpitalny jestem proszona o położenie się na łóżku porodowym. Położna nadal jest przemiła i stonowana, co powoduje moje dobre samopoczucie jak na obraną pozycję. Mój mąż wspiera mnie jak może fizycznie i psychicznie. Dzięki Bogu Małgosia bardzo szybko pojawia się na moich piersiach. Jedyne co przychodzi mi do głowy to ogromna wdzięczność Bogu za naturalny poród bez przyspieszaczy. Na sali po porodzie również przez około dwie godziny pozostajemy sami z mężem.

Jedyne co uderza i niestety denerwuje mojego męża to jakieś papiery, które musi wypełnić. Nie do końca możemy cieszyć się spokojnym karmieniem i przytulaniem Małgosi.

Około 5 rano spokojnie zasypiam w szpitalnym łóżku z mężem czuwającym przy mnie. Kolejne dni upływają na poznawaniu kolejnego członka naszej wspaniałej rodziny. Jako mama z niemałym doświadczeniem nie potrzebuję pomocy szpitalnego personelu. Na szczęście nikt nie jest nachalny, wręcz przeciwnie wszyscy są przemili i potrafią zachować naszą prywatność.

Po trzech dniach wychodzimy nareszcie do domu. Mam w sobie niesamowitą energię i pewność siebie. Bardzo blisko terminu drugiej edycji Rekolekcji „poród może być piękny”, w których ponownie z niemałą radością uczestniczę, poczyna się nasze czwarte dzieciątko. Małgosia ma zaledwie osiem miesięcy a ja ponownie jestem w stanie błogosławionym. Jesteśmy z mężem ogromnie wdzięczni za kolejne dzieciątko, którym obdarza nas Pan Bóg, ale najbardziej chyba cieszą się Alicja i Beatka. Podczas codziennej modlitwy proszą nawet o kolejne dzieci, które Pan Bóg dla nas zaplanował. Bardzo cieszy to moje serce.

Do kolejnego porodu przygotowuję się razem z moim mężem. Razem chodzimy do szkoły rodzenia, która nastawiona jest na porody naturalne w domu. Bycie kolejny raz w stanie błogosławionym to cudowne uczucie. Dbam o odpowiedni relaks oraz o wypoczynek.

Dopiero po 34 tygodniu decyduję się na wykonanie badania USG. Pierwszy poród przez cięcie cesarskie daje o sobie mocno znać. Na badaniu okazuje się, że blizna jest bardzo cienka. Nie mogę rodzić w domu. Dostaję skierowanie do szpitala na natychmiastową operację cięcia cesarskiego. Przez ponad tydzień cierpię na bezsenność. Modlę się z mężem o cud Boży. Nie mogę pogodzić się z tą decyzją. Anioł Stróż kieruje nas do szpitala, w którym lekarz uspokaja nas. Stwierdza, że cienka blizna nie jest powodem do operacji.

Niedługo przed terminem porodu umawiamy się z położną, która ma czuwać nad prawidłowym przeprowadzeniem cięcia cesarskiego, w razie gdyby nastąpiła taka potrzeba. Dwa dni przed terminem zaczynam rodzić. Poród jest bardzo spokojny i odbywa się naturalnie. Proszę położną, aby nie ingerowała w naturalny przebieg narodzin dziecka. Niezastąpiona okazuje się pomoc mojego cudownego męża, który pomaga mi w ogólnym rozluźnieniu, nawet razem tańczymy. Położna próbuje mi nie przeszkadzać, ale widać po niej, jak bardzo walczy ze schematycznym podejściem do rodzącej. Przez cały czas nikt poza akuszerką nie zaglądał na salę, co dawało mi ogromny komfort psychiczny. Wykorzystałam ćwiczenia relaksacyjne poznane na rekolekcjach. Jedną z najważniejszych kwestii było to, że nie znaliśmy płci naszego dziecka.

Po pięciu godzinach urodziłam Michałka. Poród był fascynujący, a przede wszystkim naturalny. Poza małym pęknięciem wszystko przebiegło bez komplikacji. Odkryłam nieznane mi dotąd pokłady mojej kobiecości. Trudno mi uwierzyć, że wszystko skończyło się bezproblemowo. Marzę o kolejnym dziecku. Mam nadzieję, iż Pan Bóg zaplanował dla mnie większą rodzinę.

Jestem wdzięczna Panu Bogu za ogrom łask, którymi mnie obdarza. Życzę każdej kobiecie odkrycia w sobie prawdziwej kobiecości w macierzyństwie.

Historia Justyny

 

Jestem szczęśliwą żoną od ponad czterech lat i mamą dwojga cudownych dzieci. Wciąż odkrywam też, że sama jestem dzieckiem Boga. To On mnie zapragnął i stworzył. Uświadomiłam to sobie, patrząc na nasze dwumiesięczne dziecko. Jeszcze rok temu córka była jedynie pragnieniem naszych serc, tęsknotą, wyczekiwaniem. Każdy miesiąc bez niej stawał się dla mnie coraz trudniejszy. Miałam pragnienie, które się nie realizowało. To mnie bolało. W końcu jednak pojawiła się wewnętrzna wolność i zapytanie, co Bóg chce nam przez to powiedzieć? Staramy się o dziecko i nie wychodzi… Może adopcja? Otrzymałam łaskę otwartości na Bożą wolę. Kilka dni później okazało się, że noszę dziecko pod sercem. Jaka radość! To, co za nami, było szkołą cierpliwości, pokory i zaufania. Dostaliśmy najpiękniejszy prezent na Święta Bożego Narodzenia – nowe życie. Wciąż nie mogę się nadziwić tym cudem – człowiek nie istniał, a istnieje, i to już na wieczność.

Pierwszy poród. Wspaniałe dziecko i stłumiona siła

Do narodzin naszej pierwszej córki przygotowywaliśmy się bardzo skrupulatnie. Byłam podekscytowana, przejęta i ciekawa, jak to jest urodzić dziecko. Obawiałam się porodu w domu, nie wiedząc, jak to dokładnie przebiega. Rozważaliśmy jednak z mężem i tę opcję. Szpital kojarzył mi się zawsze z chorobą i poza własnym porodem nigdy nie byłam pacjentem. Ostatecznie wynajęliśmy położną. Wybraliśmy szpital, w którym były dobre warunki.

Poród zaczął się w dniu, który z obserwacji wyznaczyliśmy jako koniec ciąży. Odeszły wody. Pojawiła się radość, że niedługo zobaczymy naszą córkę. W szpitalu od razu założyli mi wenflon, profilaktycznie podali antybiotyk. Była noc, męża odesłali do domu. „Zadzwoni pani po męża, jak się zacznie właściwa akcja” – usłyszałam. Po ludzku patrząc, zostałam sama w obcym miejscu i mogłam jedynie czekać na to, co nieuchronne i zarazem nieznane. Pojawiły się obawy, jak to będzie. Starałam się przylgnąć myślami do Maryi. Jej obraz z Medziugorje miałam przy sobie. W nocy nasiliły się skurcze. Około ósmej rano byłam przekonana, że zaraz urodzę. Starałam się nie poddawać przerażeniu i lękom. Przyjechał mąż i odtąd byliśmy już razem. Dzięki jego obecności było mi dużo łatwiej iść tą drogą. Ta nadzieja mnie niosła, że jeszcze trochę i maleństwo będzie w moich ramionach. Wzięłam z domu malutki różowy bucik. Patrząc na niego, wyobrażałam sobie naszą córkę, która wciąż była dla mnie abstrakcją. Tak bardzo chciałam ją w końcu zobaczyć.

Mijały minuty, godziny, następny skurcz i kolejny… Około południa zostałam namówiona na oksytocynę, by akcję przyspieszyć. Potem zaproponowano mi znieczulenie. Odmówiłam. Otrzymałam łaskę wytrwania. Ujarzmiałam ból oddechem. Skurcz był jak duży kamień, który leciał wprost na mnie. Oddechem rozbijałam go na małe kawałeczki, by nie dostać w głowę. I tak trzymałam się na powierzchni, skupiając się na tym, by nie dać się wciągnąć bólowi i strachowi. Starałam się za dużo nie myśleć, tylko robić swoje.

Minęło południe. W końcu nadszedł czas Koronki do Miłosierdzia Bożego. Odmawiałam ją razem z mężem. Jednocześnie leżałam podłączona do aparatury KTG, z sączącą się do żyły oksytocyną. Brak aktywności, samo leżenie na łóżku podczas porodu, było dla mnie trudne. Bolało bardziej, a ja czułam się jak człowiek chory czy niepełnosprawny. Jednocześnie myślałam o tym, że każdy skurcz to okazja do bliskiego spotkania z ukrzyżowanym Jezusem. Potrzebowałam usłyszeć, że dam radę, że to już niedługo wszystko się szczęśliwie skończy. Po dziewięciu godzinach moich wysiłków przyszedł lekarz. Popatrzył, zbadał i stwierdził, że według niego nie urodzę sama. Położna powiedziała tylko, że nie wiadomo, ile to jeszcze potrwa.

Moja nadzieja pękła jak bańka mydlana. Pojawiło się zniechęcenie i złość, że wysiłek, który do tej pory włożyłam, idzie na marne. Jeszcze przed chwilą, mimo zmęczenia, była we mnie determinacja do bycia aktywną w tym wydarzeniu. Lekarz swoimi słowami zabił moją wolę walki. Pozwoliłam mu na to. W końcu to specjalista, więc na pewno się zna. Po co brnąć w to dalej, skoro nie urodzę? – myślałam. Poddałam się. Skurcze trwały, ale nadszedł ich wyczekiwany koniec. Zaproponowano mi cesarskie cięcie. Dochodziła godzina 18. Przebrali mnie w koszulę szpitalną i poszłam pieszo do sali operacyjnej.

Pomyślałam wtedy o Jezusie, który ruszył na Golgotę. Miałam właśnie namiastkę Drogi Krzyżowej. Odkąd dostałam zastrzyk, nie czułam już skurczów, nie było bólu, od pasa w dół nie czułam nic. Przyszła fizyczna ulga. Drżąca leżałam bezładnie na stole, u wezgłowia siedział mąż, za parawanem otwierali mnie lekarze. Słyszałam bicie swojego serca na aparaturze i myślałam, co by było, gdyby za chwilę moje serce stanęło. Pojawiłby się żal, że niedostatecznie kochałam, że tyle dobra otrzymanego od Boga nie potrafiłam docenić, że mój czas z bliskimi dobiegł końca i że nie zobaczę, jak dorasta nasze dziecko. Z zamyślenia wyrwał mnie głos lekarza, wyciągającego naszą córkę. I oto ona, śliczna i duża. Widziałam ją tylko przez chwilę, bo zaraz ją zabrali. Nie chciała płakać ku zdziwieniu pielęgniarek. Z pewnością była zaskoczona tym, co się dzieje, i potrzebowała odpoczynku. Odtąd miała blisko tatę, który ją podziwiał. Mnie w tym czasie zamykali. Na zakończenie usłyszałam, że to już piąta cesarka tego dnia! Potem była sala pooperacyjna, pierwsze bliskie spotkanie z córką i zachwyt nad jej buzią, rączkami, nóżkami. Szybko stała się specjalistką w ciągnięciu mleka. Odtąd przez półtora roku karmiłam ją, służąc własnym ciałem niezależnie od pory dnia i nocy, by mogła żyć, by stawała się coraz silniejsza.

Rano personel szpitala kazał mi już chodzić. Wszystko było dla mnie nowe. Po kilku dniach, gdy ustąpiła żółtaczka i skończyły się naświetlania dziecka, wyszłyśmy do domu. Miałam cesarkę przy pełnym rozwarciu. Narządy naszej córeczki zostały więc zaaktywizowane przez skurcze macicy do pracy w świecie zewnętrznym. Mój trud dał jednak coś dobrego. Ofiarowałam jej na dobry start to, co mogłam. Miałam też nadzieję, że macica zapamięta tę porodową pracę i kolejnym razem będzie już łatwiej.

Z perspektywy czasu wiem, że można było jeszcze walczyć, przyjmować odpowiednie pozycje, by zwiększyć szanse na wstawienie się dziecka w kanał rodny. Brakowało mi jednak wsparcia i większej serdeczności ze strony personelu. Słowa lekarza zepchnęły wtedy moja siłę do otchłani. Z pewnością on szybko je zapomniał. Przypuszczam, że dla niego to była tylko następna „cesarka”. Mnie jeszcze długo brzmiało w uszach: „pani nie urodzi”. Nie dano mi więcej czasu. Położna nie walczyła ze mną do końca, bym zdołała urodzić siłami natury. Może takie są właśnie szpitalne realia. System musi działać. Salę trzeba w końcu zwolnić, bo czekają kolejne matki. Wybaczyłam. Również to, że po niecałym miesiącu okazało się, że jakiś fragment łożyska we mnie pozostał. Trzeba było wrócić na czyszczenie macicy. Zdążyłam w samą porę. Jestem w dobrych Rękach.

Nasza córka pięknie się rozwija. Jest wyciszona, a jednocześnie tryskająca życiem. Cechuje ją duża samodzielność. Szybko zaczęła chodzić i mówić pełnymi zdaniami. Dyskutuje, ma wiele pomysłów i mnóstwo radości życia. Jest pełna zaufania do rodziców i ciekawa świata. W wielu sytuacjach moja córka jest dla mnie przykładem. Piszę dla niej pamiętnik. Opisuję w nim to, czym aktualnie żyjemy. Wręczę jej ten prezent na osiemnaste urodziny. Pragnę dla niej wszelkiego dobra. Przede wszystkim świętości, ale także życia pełną piersią – z pasją i radością. Wiem, że najpierw sama mam tak żyć… Uczę się tego w codziennym trudzie.

Im więcej miłości, tym więcej barw

Zachwyt nad pierwszym dzieckiem nieustannie mi towarzyszy. Ono sprawiło, że stałam się pełniejszym człowiekiem, tak jakby moje serce się rozszerzyło. Żyłam bez niej tyle lat, a teraz nie wyobrażam sobie, że mogłoby jej nie być w codzienności. Jednocześnie zrodziło się pragnienie kolejnej osóbki w naszym domu.

Tym razem ciążę znosiłam nieco gorzej. Jakiś czas leżałam, bo zrobił się krwiak. Trochę plamiłam i, zanim poznałam powód, towarzyszył mi niepokój. Lekarz radził, co powinnam zrobić, a reszta – mówił – jest już poza naszym zasięgiem. Pozostaje czekać, czy wszystko się ustabilizuje. Znów nauka cierpliwości, pokory i gorące modlitwy do Najwyższego, Pana życia i śmierci, o zdrowie dla naszego maleństwa.

Gdy krwiak się wchłonął, odetchnęliśmy z ulgą. Przez większość czasu byłam na zwolnieniu. Dzień w dzień w domu ze starszym dzieckiem – to łaska i trud zarazem. Spędzałam czas w najbezpieczniejszym dla mnie miejscu, w stworzonym przez nas gnieździe, gdzie na ścianach wiszą zdjęcia pokazujące nasze pasje: do tańca i żeglarstwa, gdzie słońce nas budzi i widzimy jak w kolorach tęczy zachodzi. W naszym domu widać życie.

Pobyt w domu zaczęłam traktować jak codzienne rekolekcje. Wypełniały je powtarzalne czynności – opieka, a może bardziej towarzyszenie dziecku, sprzątanie, gotowanie, zakupy… Nie było wyzwań i spełnienia na gruncie zawodowym, częstych spotkań z ludźmi, różnorodności miejsc i zadań. Kolejny raz nauka cierpliwości i pokory. Choć czasem wkradała się rutyna, starałam się pamiętać słowa mojego kierownika duchowego. „To doświadczenie jest jak malowanie Kaplicy Sykstyńskiej – żmudne i powolne, ale jakie ma przynieść efekty”. Nie zamieniłabym się z nikim. Kształtowanie nowego człowieka, towarzyszenie mu, dbanie o ognisko domowe to rola wzniosła i niezbędna. Jaka rodzina, takie przecież społeczeństwo. Jakie społeczeństwa, taki świat. Jest w naszym domu praca, zabawa i modlitwa. Wiele daje mi słuchanie Radia Niepokalanów. Na „niebieskich falach” są inspirujące audycje, a przede wszystkim codzienna Eucharystia. Moje dziecko samo klęka przy radiu na Anioł Pański i śpiewa. Przeplata się we mnie żmudny trud oraz radość i zachwyt. Uczę się dorastać do swoich życiowych ról. Mam coraz większą pewność, że miłość wystarczy – dawanie siebie najbliższym, szacunek wobec siebie samej, drobne, ciepłe gesty, mniej słów, ale mówienie z większym sensem, uśmiech zamiast narzekania. Wciąż pojawiają się sytuacje wymagające przezwyciężania egoizmu, którego pokłady mam w sobie. Jednocześnie moje serce się rozszerza.

Powracają do mnie słowa: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12,24).

Drugi poród i zwycięstwo przez łzy

Od początku starałam się przekazać mojemu drugiemu dziecku miłość przez pokój swojego serca, dbanie o siebie i o najbliższych, przez słowa i gesty mówiące o tym, jak jest upragnione i oczekiwane. Nie zastanawiałam się jednak dłużej, jak ma wyglądać mój kolejny poród. Bez głębszej refleksji przyszła myśl, że jeśli znów poród skończy się cesarskim cięciem, trudno. Takie są teraz realia. Cesarskich cięć jest coraz więcej, także na życzenie. A jeśli ta operacja nie zakończy się sukcesem? Jeśli na przykład zostawią resztki porodowe w środku? Nie ma bólu, hm… czasami, ale nie ma też okazji, by odczuć tak wielkie pokłady kobiecej siły. Ten ból jest bólem rodzącym życie i da się go przecież okiełznać.

Są sytuacje, gdy cesarka ratuje życie, ale jeśli nie jest konieczna, to po co ciąć? Ze względu na wygodę, strach przed bólem i wysiłkiem? Kiedyś kobiety bez znieczulenia rodziły szóstkę dzieci, ósemkę, dziesiątkę, w czasach gdy nie było pampersów i obiadków w słoiku. Gdzie jest nasza matczyna siła?

Wiele zmieniły we mnie rekolekcje „Poród jest piękny”. Sama nazwa mnie zaintrygowała. Jak może być piękny? Doniosły, przełomowy tak, ale piękny? Większość uczestniczek była po doświadczeniu porodu przez cesarskie cięcie. Wiele było zranionych i zawiedzionych, że poród się tak zakończył, że miały podczas tych chwil niedostateczne wsparcie personelu. Potrzebowałyśmy uzdrowienia oraz rzetelnej wiedzy, co można by zmienić, jak się przygotować do kolejnego porodu. Na tych rekolekcjach otrzymałam wiele, łącznie z pragnieniem, by moje drugie dziecko urodzić w domu. Szaleństwo? Zachcianka? Zaczął się czas rozeznawania, omadlania tematu. Miałam pokój w sercu, co było dla mnie ważną wskazówką. Pomyślałam, że jeśli znajdę profesjonalne wsparcie na czas porodu, będzie to dla mnie znak, że moje pragnienie może się ziścić. Tak też się stało. Niby przypadkiem, w rozmowie ze znajomą, otrzymałam kontakt do bardzo ciepłej i życzliwej położnej. Była Bożym człowiekiem na drodze naszego małżeństwa i rodzicielstwa. Pozostawaliśmy w kontakcie. Wszystkie badania musiały być prawidłowe. Przygotowywałam się do tego wydarzenia, traktując je jako wielkie święto, trudną i piękną zarazem chwilę w naszym życiu. Zamówiliśmy dwie msze święte w intencji dobrego rozwiązania.

Mąż jest dla mnie ogromnym wsparciem. Był i wtedy, akceptując pomysł porodu w domu i ogarniając temat akcesoriów, które mogłyby być pomocne w trakcie jego trwania. Kupiłam ładne świece, olejki zapachowe, białą sukienkę z frędzelkami i kolczyki. Brakowało tylko wianka we włosy, ale kwiaty na stole były.

Termin się zbliżał, ale nic się w kwestii porodu się nie działo. Czułam ciągły pokój serca. Utwierdzało mnie to w przekonaniu, że to dobra decyzja. W tym czasie oczekiwania, sporo randkowaliśmy z mężem. To było piękne i potrzebne.

Minął wyznaczony termin porodu. Ciężko było mi się poruszać, spać… Choć poród to trudne doświadczenie, paradoksalnie te niedogodności zwiększają determinację do tego, by akcja porodowa się rozpoczęła. Zabrałam się za mycie okien, podłóg, zbieganie po schodach w wieżowcu. Pomogło.

Starania o drugie dziecko rozpoczęliśmy na Jasnej Górze od modlitwy do Matki Bożej i zawierzenia Jej. Ten poród rozpoczął się kilka dni po święcie Matki Boskiej Częstochowskiej. Przyszła środa. Rano zaczęły się niewielkie skurcze. W południe byłam na wyznaczonym KTG i, co ciekawe, od momentu wejścia do szpitala, skurcze ustały. Zalecono mi konsultacje z lekarzem. W kolejce czekało kilka kobiet, każda tuż przed rozwiązaniem. Czułam, że wszystko jest w porządku. Bez sensu było zatem czekać, aż lekarz się pojawi i wszystkie panie przede mną skorzystają z konsultacji. Oddałam położnym kartę badania i z radością opuściłam szpital, mając nadzieję, że do kolejnego KTG będzie już po wszystkim. Zdążyliśmy zjeść jeszcze obiad na mieście i zawieźć starszą córkę do babci i dziadka. Podczas powrotu do domu skurcze się nasiliły. Czułam chyba każdą dziurę w jezdni pod kołami naszego samochodu. W domu kąpiel, strój porodowy i pewność, że się zaczęło. W naszych czterech ścianach mogłam się napić czy zjeść jakąś drobną przekąskę, kiedy tylko chciałam. Siadałam na piłce, szłam do wanny, gdy czułam, że właśnie to jest mi w danym momencie potrzebne. Nie było obaw, a swoboda. W końcu byłam przecież u siebie. Rodziłam otoczona miłością i wsparciem. Czułam się akceptowana i bezpieczna. Ta atmosfera była niezwykła, wręcz mistyczna. Był przy mnie oczywiście mój mąż, profesjonalna pomoc, a także bliska znajoma wraz ze swoją maleńką córką. Każdy miał co robić. Mała spała mocnym snem, jakby czując, że wokół dzieją się ważne rzeczy. Była we mnie determinacja, by urodzić, by wygrać z bólem, z dyskomfortem wewnętrznego rozpierania, pragnienie, by w końcu zobaczyć córeczkę. Miałam w sercu taki obraz, że po porodzie leży ona na moim brzuchu, obok jest mąż, który nas przytula. Jest cicho, ciepło, przyćmione światło. Jest pokój i radość. Znów niosła mnie nadzieja, że niedługo urodzę. Słowa lekarza, któremu wybaczyłam, nie miały nade mną już mocy. Zaczął się nowy początek. Koncentracja i praca z oddechem. Ten ból był mi już przecież znany. Dużo pomogło wieszanie się rękami na drążku w trakcie skurczów. Poszło sprawnie.

Tak jak przy pierwszym porodzie, odczułam obecność Jezusa ukrzyżowanego. Jego wzrok był na wprost mojego. Nasze spojrzenia się spotykały. To był zaszczyt i wielki trud spotkać Go w ten sposób.

Urodziłam w dobrej formie nasze prawie czterokilogramowe Szczęście, klęcząc oparta na kolanach męża. Naprawdę dałam radę. Udało się! Mogłam jej dotknąć od razu po porodzie, przytulić, patrzeć na nią.

Nadzy i bezbronni przychodzimy na ten świat i bez materialnego bagażu go opuszczamy. Jedyne, co przetrwa, to miłość. Tak często o tym zapominam w codziennie upływających chwilach. Gdy nasza dzielna córeczka wydostała się na zewnątrz, pojawiło się krwawienie. Moje towarzyszki nie były pewne, czy to od łożyska. W końcu przecież byłam cesarzową. Postanowiliśmy wezwać karetkę i jechać do szpitala. Tak oto wizja wspólnych chwil po porodzie się nie zrealizowała.

Nie potrafię zrozumieć i zaakceptować, czemu w wolnym kraju nie ma zgody, by rodzić w domu po cesarskim cięciu razem z położną, jeżeli wszystko w trakcie ciąży jest w porządku. Dziękuję Bogu, że znalazłam osoby, które pomogły mi spełnić pragnienie serca, którym był poród w domu. Ten poród, choć bolesny, był też bardzo piękny.

Jeśli atmosferę mojego porodu przyrównać do pogody, to cały czas świeciło słońce, a od momentu przyjazdu karetki chmury stały się ciemne i zaczęła się ulewa. Ulewa ciągłych pytań personelu, jak mogłam dopuścić do tego, że urodziłam w domu, w jakich to było warunkach, ile to trwało. Leżałam, a wokół mnie debatowano, co robić. Czułam, że jestem dla nich problemem, który trzeba jakoś rozwiązać, co gorsza problemem nietypowym. Dziecko miało się świetnie, ja gorzej. Po napięciu związanym z porodem, bałam się, że za chwilę znów zaczną się silne skurcze przed urodzeniem łożyska. Krwawiłam. Spojrzałam na ścianę i zobaczyłam krzyż. Zaczęłam się modlić i wiedziałam, że Jezus jest razem ze mną. W gąszczu szpitalnych procedur cały czas widział mnie i wspierał.

Z radości szpitalnych pamiętam jeszcze obrazek Matki Bożej z Fatimy nad łóżkiem, kapłana, który przychodził do mnie z Najświętszym Sakramentem, i salę szpitalną na wyłączność. Chciano podać mi i dziecku profilaktycznie antybiotyki, bo przecież poród był w warunkach… domowych. Jednocześnie nie dostałam nawet kropli krwi. Wypisałam się z dużą anemią na własne żądanie.

W domu znowu odczułam spokój i bezpieczeństwo. Dziecko zaczęło szybciutko przybierać na wadze. Mówi się, że dzieci narodzone w domu są bardzo spokojne. Pierwsza córka od początku była wyciszona. Druga natomiast jest wręcz mistycznie spokojna. Ciężko to ująć w słowa, to się czuje. Ja natomiast na domowym, zdrowym żywieniu, ziołowych herbatach i pełnej miłości atmosferze tak unormowałam sobie wyniki krwi, że po niedługim czasie były wręcz książkowe.

Prolog, który nie jest końcem historii

Teraz spaceruję w ciągu dnia z dwiema córkami. Starsza często podaje mi rączkę, młodsza przytulona do mnie śpi smacznie w chuście. Czuję się mamą spełnioną i dumną. Po drugim porodzie moje serce jeszcze bardziej się rozszerzyło i rozszerza. I tak siła, radość i satysfakcja przeplatają się ze zmęczeniem, trudem i moją słabością. Odbieram to jako ciągłe umieranie z miłości, dla miłości i przez miłość. Nieustannie trwa wędrówka naszego małżeństwa do jej Źródła.

Doświadczenia uczą. To, co przeżyłam w związku z narodzinami naszego drugiego dziecka, kolejny raz mi uświadamia, że drugi człowiek zaraz po Bogu powinien być dla mnie pierwszy. Niezależnie od tego, kim jest, jaki jest jego status społeczny, zawsze jest podmiotem. Ważne, by być przy drugim, po prostu kochać i nie oceniać. Z doświadczenia drugiego porodu wyszłam zwycięsko, choć z wrażliwością zranioną szpitalem. W trakcie bólów porodowych byłam traktowana z szacunkiem i miłością. Mogłam wsłuchać się w siebie, a wsparcie podążało za mną. Dałam dziecku, co mogłam najlepszego na początek. Dzięki łasce Bożej przezwyciężyłam niepewność, urąganie i samotność w bezdusznym systemie. Szybko doszłam do siebie i czuję w sercu już ziarno pragnienia kolejnego Cudu życia.

Kiedy będę staruszką, nie chcę żałować, że czas poczynania i rodzenia minął bezowocnie. Pragnę czuć w sercu, że byłam wierna swemu powołaniu, że dobrze przeżyłam życie i choć trochę ułatwiłam Bogu przyciąganie mnie do Nieba. Gdy moje włosy zbieleją, chciałabym wciąż siadać w wygodnym fotelu otoczona najbliższymi, którzy czynią mnie nieśmiertelną tu na ziemi i dziękować Bogu za dar życia, za cudowną rodzinę, za dar każdej chwili i każdego doświadczenia.

„Panie, moje serce się nie pyszni i oczy moje nie są wyniosłe,

Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje siły.

Przeciwnie: wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy.

Jak niemowlę u swej matki,

Jak niemowlę – tak we mnie jest moja dusza.

Izraelu złóż w Panu nadzieję odtąd i aż na wieki!” (Psalm 131)

(słowa do rozważenia otrzymane od kierownika duchowego przed drugim porodem)

Minęło kilka miesięcy, a Nowe Życie już zamieszkało w moim łonie… Bóg jest Wielki!

Historia Karoliny

Prawdę o tym, że to Bóg daje życie, zgłębialiśmy oboje z mężem studiując kierunek nauki o rodzinie. Niemal codziennie zajmowaliśmy się tematyką rodziny, życia, w tym również czasu oczekiwania na dziecko i samego porodu. Jesteśmy rodzicami czworga dzieci.

Pierwsze cięcie cesarskie

Odkąd dowiedziałam, że jestem w ciąży, a nawet już wcześniej, chciałam urodzić w domu. Wierzyłam, że tak można, więc rozpoczęłam przygotowania do wydarzenia, które było dla mnie upragnione, choć nieznane. Niestety, wiele znajomych matek i instruktorek szkoły rodzenia odradzały mi ten pomysł. Stąd też po trzecim miesiącu zniknęła moja determinacja do porodu domowego. Zabrakło mi też siły woli, aby szukać dobrego szpitala, w którym jest więcej porodów naturalnych niż cięć cesarskich. Wspólnie z mężem wybraliśmy najbliższy szpital i najlepszą położną w nim pracującą.

W czasie oczekiwania na narodziny dziecka zainteresowałam się tematyką z zakresu jak „rodzić po ludzku” oraz pozycjami wertykalnymi do porodu. Wierzyłam, że nawet w szpitalu można urodzić „bardziej” naturalnie. Tak więc w ostatnie dni przed porodem byłam spakowana, z gotowym planem porodowym, położną oczekującą na telefon i mężem gotowym, by uczestniczyć w tym nowym dla nas doświadczeniu.

Nadszedł czas porodu. Obudziłam się doświadczając czym jest odpływanie wód płodowych i pierwsze w życiu skurcze. Zgodnie z radą ze szkoły rodzenia, że „jak odejdą wody, to od razu trzeba jechać do szpitala” – zadzwoniliśmy do położnej i ruszyliśmy w drogę.

Dojeżdżając na porodówkę, czułam się jak walcząca bez tarczy. Miała być nią dla mnie położna, ale poinformowała nas, że się spóźni. Mogłam więc polegać tylko na wsparciu męża, podpowiedzi lekarza i telefonicznym wskazówkom położnej. Wraz z postępem porodu i okolicznymi wydarzeniami topniała we mnie zdolność do podjęcia „walki” o dobry poród. Kiedy na badaniu okazało się, że mam już 7 cm rozwarcia (szybko jak na pierwszy poród) i wody dalej odpływają, myślałam, że jesteśmy na dobrej drodze. Jednak lekarz szybko zdecydował o dodatkowym USG, bo mój duży brzuch go zaniepokoił. Badanie wykazało, że nasz syn może ważyć ok 4,5 kg. Rozmowa z lekarzem, i ryzyko, jakie nam przedstawił i nasza nieświadomość w tej kwestii spowodowały w nas ogromny mętlik…

Szukaliśmy telefonicznie wsparcia u naszej położnej, która wyjeżdżała do nas z domu. Była jedyną osobą wtajemniczoną w narodziny naszego syna z naszej świadomej woli. Słuchajcie lekarza – poradziła nam – lepiej zdecydować się na cesarskie cięcie. Gdy jest za duże dziecko, zdarzają się złamania obojczyków. Byliśmy skołowani i zdani poniekąd na jej podpowiedź. Tym samym szybko zostałam wciągnięta w szpitalny wir przygotowań do cięcia cesarskiego.

Moje pragnienie porodu siłami natury było tak ogromne, że nawet nie widziałam z czym wiąże się cesarskie cięcie. W tamtej chwili był we mnie bunt, smutek, ale i niecierpliwość w oczekiwaniu na narodziny syna. Trudne było to oddanie się ekipie lekarzy i położnych. Tym bardziej, że lekarz przepraszał osoby zaangażowane w zabieg, za to że je obudził w środku nocy. Dziwne i bolesne są te wspomnienia, choć jednocześnie piękne i radosne, bo przeszedł na świat nasz syn – pierworodny. Wyjęty, zabrany, odseparowany i nakarmiony sztucznym mlekiem – tak został przywitany na świecie… Położna przywiozła go nam dopiero na prośbę męża, w drodze wyjątku oczywiście, bo i mąż nie powinien być ze mną w sali, a co dopiero dziecko, skoro ja mam odpocząć po zabiegu – takie były założenia opieki poporodowej. Te pierwsze dni i kolejne tygodnie naznaczone były trudem w poruszaniu się, okropnymi bólami brzucha po operacji i problemami z karmieniem. Jednak wyzwoliły we mnie też potrzebę walki o lepszy czas około narodzin dla naszego kolejnego dziecka.

Drugie cesarskie cięcie

Dziewięć miesięcy po porodzie pojawił się pod moim sercem kolejny wspaniały człowiek. Wtedy postanowiliśmy zmienić szpital, poszukać innego lekarza prowadzącego i przede wszystkim samodzielnie zdecydować o tym, w jaki sposób przyjąć na świat kolejnego syna. Oczywiście chcieliśmy, aby poród odbył się siłami natury. Wybraliśmy lekarza ginekologa-chirurga ze Szpitala św. Zofii w Warszawie. Determinacja we mnie rosła, koszty prywatnych wizyt również. Okazało się jednak, że blizna na macicy po pierwszej cesarce była za cienka – 1,4 mm. Mimo to byłam zdecydowana rodzić siłami natury. Co prawda zgodziliśmy się na wyznaczenie terminu cięcia, ale mieliśmy nadzieję, że uda się nam urodzić wcześniej. Znaleźliśmy też położną, która zdecydowała się nam towarzyszyć przy porodzie „na własne ryzyko” w szpitalu. Tak więc z akcją skurczową, mocno odczuwalną już o 7 rano, pojechaliśmy do Warszawy. Trochę spacerowaliśmy po parkach, bo akcja spowolniła, ale gdy badanie w szpitalu wykazało, że mam już prawie 4 cm rozwarcia, zdecydowaliśmy, że podejmujemy tę próbę porodu siłami natury. Wraz z położną udaliśmy się do lekarki nadzorującej dyżur na bloku porodowym, licząc na podjęcie współpracy, tym bardziej, że owa lekarka wspiera porody naturalne po wcześniejszych cesarkach. Niestety, chwilę później usłyszeliśmy odpowiedź: „Nie ma opcji, albo cesarskie cięcie, albo mamy szukać innego szpitala”. Byłam wtedy na KTG i łzy płynęły mi z oczu. Pamiętam bezradność mojego męża i położnej. Sama była mocno zdziwiona i nie wiedziała jak nam pomóc. Znów pozostałam bez tarczy!

Co się we mnie zmieniło od pierwszego cięcia? Czemu wtedy nie wyszliśmy, by spróbować rodzić gdzie indziej lub w domu? Determinacja wzrosła, ale do domu mieliśmy 40 min, a rodzenie siłami natury w innym szpitalu wydawało nam się niemożliwe, skoro tu się nie zgodzili. Nie mieliśmy też siły na szukanie innego szpitala, a ja potrzebowałam spokoju. Bezradni powędrowaliśmy na oddział patologii ciąży, aby oczekiwać na wezwanie na cesarskie cięcie. Sala, w której nas umieszczono, dała nam namiastkę spokoju, bo przygotowania do cięcia nie były tak „natychmiastowe”. Czasami sobie myślę, że gdybym chciała, to bym tam urodziła. Od godziny trzynastej, gdy nas przyjęto na oddział, do dziewiętnastej, nikt się nami nie interesował, a skurcze trwały i już od czternastej nasilały się. Może byłaby na taki poród szansa, ale wtedy jeszcze zbyt mocno słuchałam swoich obaw, zamiast wierzyć w siłę daną do rodzenia przez Boga. Mąż zawołał położną, kiedy skurcze były już nie do zniesienia. Byłam bez wsparcia osoby, która wie co się dzieje i jak się rozwija poród. Mój mąż wiedział na ten temat tak samo niewiele jak ja. W końcu mieliśmy tylko doświadczenie cesarki, ale porodu siłami natury jeszcze nie.

Możliwe, że osiągnęłam pełne rozwarcie, bo zaczęłam odczuwać już skurcze parte. Tego nie wiemy. Położne przyspieszyły przygotowania i zawiozły mnie na wózku na blok operacyjny, zabraniając przeć. To był szok. Oczywiście, nie pomyślałam o tym, żeby poprosić o badanie, czy nalegać na dalszą próbę pod okiem położnych – ból, rozkojarzenie i niepewność co dalej totalnie mnie sparaliżowały.

Z tych chwil zostało mi piękne wspomnienie obecności męża przy mnie. Siedział za moją głową, uspokajał i czekał. Pani doktor była pod ogromnym wrażeniem wytrzymałości i „dobrej jakości” blizny, mimo że była tak cienka. Nie pamiętam, czy kiedy leżałam na stole z pociętymi powłokami brzucha czułam irytację, złość czy żal, że nie było mi dane spróbować rodzić naturalnie. Upewniłam się tylko wtedy, że nie każda decyzja lekarza jest słuszna.

Na szczęście syn wyjęty z brzuszka został od razu położony na moim ramieniu i przyssał się niemal od razu do mojej brody! Doświadczyłam wtedy dwóch wielkich pozytywnych skutków akcji „Rodzić po ludzku” w tym szpitalu. Po pierwsze, podczas cięcia towarzyszył mi mąż, po drugie – synek również był od razu ze mną, choć przez kilka minut, zanim przewieziono mnie na salę pooperacyjną. Przeszłam etap dygotania na stole operacyjnym, a później na łóżku. Wyciszyłam się dopiero po przywiezieniu mi synka i przykryciu mnie na prośbę kilkoma kocami. Było wspaniale patrzeć i podziwiać tego małego człowieczka.

Perspektywa kolejnych dni po operacji była dla mnie łatwiejsza. Wiedziałam, co będzie się działo z moim ciałem, jak opiekować się noworodkiem i jak je karmić po cięciu. W szpitalu okazano mi wiele wsparcia w powrocie do sił, przy próbach karmienia, a podawane leki przeciwbólowe pozwoliły mi jakoś funkcjonować.

Według mnie cięcia cesarskie były i są dla wielu kobiet najgorszą z możliwych opcji. Rozumiem potrzebę ratowania życia w ten sposób, również to, że niektóre choroby matki i dziecka są wskazaniem do cięcia. Szanuję też, choć nie rozumiem, dobrowolne decyzje kobiet o cięciu bez wskazań. Jednak moje doświadczenia porodowe utwierdziły mnie w przekonaniu, że cesarskie cięcie nie zawsze jest dobrym wyborem.

Poród siłami natury

Pragnienie kolejnego dzieciątka pojawiło się w nas dość szybko, ale starania o nie rozpoczęliśmy, kiedy młodszy synek skończył rok. Bardzo pragnęłam córki. W jednym z pierwszych tygodni od poczęcia, kiedy żadne badanie USG nie jest jeszcze w stanie wskazać płci dziecka, przeżyłam coś niezwykłego. Było to 25 grudnia. Podczas mszy świętej przeżyłam niemal mistyczne doświadczenie otrzymania od Boga na ręce malutkiej opatulonej dziewczynki. Byłam przejęta i szczęśliwa, choć niepewna, czy to jest nasze dziecko. Kilka miesięcy później okazało się, że tak – otrzymaliśmy w darze od Boga córeczkę.

Determinacja i wiara w żywą obecność Bożą dawały mi siłę, aby przygotować się do jej narodzin. Poszukiwałam również wsparcia u kobiet, które rodziły siłami natury po cesarce. W Polsce rzadko zdarzają się takie porody, ale znajoma położna z Anglii opowiadała mi, że w jej kraju są one częste, podobnie jak i porody domowe. Już nie mówiąc o tym, że w Wielkiej Brytanii nie robi się badania grubości blizny na macicy po cięciu. Informacje te podnosiły mnie na duchu. Podejmując konkretne kroki w przygotowaniach do kolejnej próby porodu, odkrywałam większe zaufanie do Opatrzności Bożej. Nasza nowa doktor prowadząca, polecona mi przez inne mamy po VBAC (ang. VBAC – Vaginal Birth after Cesarean – poród pochwowy po cięciu cesarskim), wspierała nas przez czas błogosławiony. W jej poradni przeczytałam na plakacie ważne dla mnie słowa z Pisma Świętego: „Czyżbym Ja, który otwieram łono matki, nie sprawił urodzenia dziecka? – mówi Pan” (Iz 66, 9). Wiedziałam, że Bóg się o nas zatroszczy. Chociaż miałam różne obawy o cięcie, pęknięcie macicy, życie córki i moje, uczyłam się oddawać je Bogu.

Nie zrezygnowaliśmy ze szpitala św. Zofii po poprzednich wydarzeniach. Zdecydowaliśmy się tam rodzić, a o pomoc poprosiliśmy naszą bliską znajomą doulę. Rutynowe badanie blizny na macicy kilka tygodni przed porodem dało nam zielone światło. Pozostało czekać. Planowany termin porodu był wyznaczony na 15 sierpnia. Przygotowując się do porodu, dużo spacerowaliśmy z mężem i rozmawialiśmy o niepewności, o tym, co będzie dalej po porodzie objętym ryzykiem śmierci mojej lub córki. Staraliśmy się oddawać to Bogu. Rodzina i znajomi wspierali nas i otaczali modlitwą.

Nic nie wydaje mi się pewniejsze niż to, że udało się nam urodzić Sarę siłami natury tylko i wyłącznie za sprawą Opatrzności Bożej! Poród rozpoczął się na dzień przed wyznaczonym terminem stawienia się do szpitala. Po trzeciej w nocy skurcze trwające niemal codziennie, nasiliły się znów na tyle, że nie mogłam spać. O siódmej rano wyruszyliśmy więc do Warszawy. Gdy dojechaliśmy pod szpital, skurcze się zmniejszyły na tyle, że zdecydowaliśmy się na dłuższy spacer po okolicy. Tak się złożyło, że właśnie w czwartki nasza pani doktor przyjmowała w punkcie konsultacyjnym w Szpitalu św. Zofii. Kiedy badanie wykazało rozwarcie na 5 cm, doktor z radością zawiadomiła blok porodowy i poprosiła o zejście położnej. Akcja porodowa wchodziła na nowo w etap regularnych skurczy. Nasza doula przed dołączeniem do nas poszła na mszę świętą w intencji dobrego porodu. Była z nami troszcząc się o radosną, spokojną atmosferę i motywując mnie do aktywności. Włączyła miłą dla ucha muzykę i uspokajała swoją obecnością mnie oraz męża. Spokojnie mogłam szukać swojej własnej metody na ból. Płynnie przeszłam od 8 cm do pełnego rozwarcia. Szukanie metody na skurcze było tak zajmujące, że straciłam poczucie czasu. Etap parcia podobno trwał godzinę, co już mocno niepokoiło położną (sama tego nie odczułam, za co wielki szacunek dla opieki personelu). Zaproponowano mi nacięcie głębokie ze znieczuleniem, bo maleńka już schodziła w kanał, ale się cofała. Zgodziłam się bez wahania, choć wiedziałam, że to nie jest najlepsze rozwiązanie. Może wystarczyłoby zmotywowanie mnie, ale tym razem ufałam nie tylko sobie, ale też położnej, lekarzowi, mężowi i wiedziałam, że tak ma być. Chwilę później córka była już w moich ramionach… wspaniała chwila!

Czas po porodzie naturalnym był dla mnie nowym doświadczeniem. Osłabienie, pękające tkanki w trakcie parcia i nacięcie spowodowały silną anemię i konieczność transfuzji krwi. Powrót do sprawności mięśni dna miednicy i rehabilitacja blizny po nacięciu to były problemy, z którymi zmagałam się w późniejszych tygodniach.

Byłam bardzo wdzięczna Bogu za ten czas, za wypełnienie mojego serca kolejnym życiem do miłowania, kolejnym doświadczeniem rodzenia, tak bogatym i tak dopełniającym moją kobiecość i macierzyństwo. Spełnione pragnienia jako matki stały się siłą do większej, pełniejszej miłości do dzieci i męża. To wewnętrzne odczucie, stało się również moim, dzięki możliwościom ciała danego mi przez Boga i Jego Opatrzności, wsparciu męża i bliskich; kobiet mówiących o swoich pragnieniach, radościach i trudach w sferze rodzenia. Przyczynił się do tego także fakt podjęcia kroków w kierunku lepszego rodzenia, poszukiwanie lekarzy, położnych, douli i szpitala, mnóstwo spacerów, ćwiczeń i innych doświadczeń, ale nade wszystko zaufanie Bogu.

To jeszcze nie koniec

Dziś tulę w ramionach kolejny owoc naszej miłości, urodzony oczywiście naturalnie…